Trans Am Bike Race (7)
Piątek, 8 czerwca 2018 Kategoria do 250, Kocia czytelnia, Trans Am Bike Race 2018
Km: | 218.70 | Km teren: | 0.00 | Czas: | km/h: | ||
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | 1398m | Sprzęt: Kolarzówka | Aktywność: Jazda na rowerze |
Gen wczoraj mówiła, że ona i koledzy wstaną dziś bardzo
wcześnie. Może nawet jeszcze w nocy. Budzę się więc wcześnie i ja. Nie jest to
już co prawda noc, ale wiem, że nocy raczej nie mogę zarywać, bo to się skończy
dużym spadkiem wydajności. A tu przecież nie ma wiat przystankowych, gdzie w
chwili kryzysu można na paręnaście minut przysnąć.
Z poczty wytaczam się wprost na stację paliw, na której wczoraj pytałam o kościoły. Biorę kawę i coś do jedzenia. Po chwili pojawiają się oni: Gen i chłopaki. A więc jeszcze stąd nie wyjechali! Też jedzą śniadanie. Wszyscy jesteśmy senni.
Wybywam ze stacji jako pierwsza. Poranne mgiełki sprawiają, że okolica wygląda wspaniale. Są góry, jest droga, a po prawej płynie rwąca rzeka. Gen i chłopaki doganiają mnie dość szybko. Zamieniamy parę słów i oddalają się. Jadą szybciej niż ja.
Niektóre dni są dziwne. W całości pod górę.… i to dosłownie. Nie w przenośni. Droga jest nachylona łagodnie. Niemniej cały czas się wznosi. Cały czas po prawej płynie dzika rzeka. Droga nie jest od tej rzeki w żaden sposób odgrodzona. Nie ma barierek. Jeden nieostrożny ruch kierownicą, chwila nieuwagi i można wlecieć do wody. Wody, która szybko, przetacza się po głazach, pieni się, tworzy wiry. Widać, że tu od razu jest głęboko. Na wszelki wypadek trzymam odległość od prawego skraju drogi.
Kiedy się jedzie pod górę przez… ponad 100 km i kiedy cały czas przy drodze jest rzeka, można w końcu mieć dość. Rzeka przestaje szumieć, a zaczyna nieznośnie hałasować. Widok wcale nie jest urzekający, a… monotonny. Ile tak można? A można! Jeszcze ponad 40 km. Potem droga ucieka od rzeki i zaczyna się wznosić bardziej zdecydowanie. Nie ma już śladu po łagodnym podjeździe. Teraz trzeba mocniej popracować nad zdobywaniem wysokości.
Termometr nie wykazuje upału, jednak mam wrażenie, że jest gorąco i zaczynam źle znosić mocno nasłonecznione, strome odcinki. Dochodzi do tego, że robię przerwy pod każdym napotkanym drzewem. Siadam na ziemi i dochodzę do siebie. I tak kilka razy. W końcu do przełęczy zostaje już tylko jedna mila. Dłuży mi się ona niemiłosiernie. Ale wszystko na swój kres. Nawet ten długi na 162 km podjazd. Oto jestem na przełęczy! Jest tu budynek, w którym można chwile odpocząć. Toalety, woda.
Nabieram wody, myję ręce i twarz. Kiedy wychodzę na zewnątrz dociera... jeden z chłopaków, którzy jechali rano z Gen. Potem drugi, a w końcu ona sama. Widocznie częściej się zatrzymywali, lub robili dłuższe postoje. Na przełęczy byłam pierwsza i cieszę się z tego.
Początek zjazdu z Lolo Pass (5200 ft, tj. 1585 m n.p.m.) to wjazd do stanu Montana. Tabliczka stanowa jest wymowna. Straszy z niej postać niedźwiedzia. Pora zacząć się bać?
Jednak zanim zacznę, pora na nagrodę - zjazd aż do Lolo. Na tym zjeździe Gen i chłopaki uciekają mi. Jakoś… zupełnie się tym nie przejmuję. Co więcej, przed Lolo, zatrzymuję się w dużym sklepie na jedzenie. Miejsce jest mega dziwne. Późnym wieczorem chyba nie chciałabym tu być. Sklep łączy się z kasynem. W środku dużo mężczyzn. Niektórzy bacznie mnie obserwują, większość jednak zatopiona jest w świecie gier. Wzrok mają nieobecny. Utkwiony w monitorach, wyświetlaczach, automatach. Zamawiam ciepłe jedzenie i wychodzę z nim do stolika na zewnątrz. Na zewnątrz jest jakoś tak… zwyczajniej.
Mocno najedzona dokańczam zjazd do Lolo. Gdzieś tu w hotelu śpią Gen i chłopaki. Ja tymczasem w pierwszej kolejności szukam kościoła. Żaden nie jest otwarty. Kończę więc dzień na poczcie. Jasno, czysto, ciepło. Trochę jak... w szpitalu.
Mapa
Ciąg dalszy
Z poczty wytaczam się wprost na stację paliw, na której wczoraj pytałam o kościoły. Biorę kawę i coś do jedzenia. Po chwili pojawiają się oni: Gen i chłopaki. A więc jeszcze stąd nie wyjechali! Też jedzą śniadanie. Wszyscy jesteśmy senni.
Wybywam ze stacji jako pierwsza. Poranne mgiełki sprawiają, że okolica wygląda wspaniale. Są góry, jest droga, a po prawej płynie rwąca rzeka. Gen i chłopaki doganiają mnie dość szybko. Zamieniamy parę słów i oddalają się. Jadą szybciej niż ja.
Niektóre dni są dziwne. W całości pod górę.… i to dosłownie. Nie w przenośni. Droga jest nachylona łagodnie. Niemniej cały czas się wznosi. Cały czas po prawej płynie dzika rzeka. Droga nie jest od tej rzeki w żaden sposób odgrodzona. Nie ma barierek. Jeden nieostrożny ruch kierownicą, chwila nieuwagi i można wlecieć do wody. Wody, która szybko, przetacza się po głazach, pieni się, tworzy wiry. Widać, że tu od razu jest głęboko. Na wszelki wypadek trzymam odległość od prawego skraju drogi.
Kiedy się jedzie pod górę przez… ponad 100 km i kiedy cały czas przy drodze jest rzeka, można w końcu mieć dość. Rzeka przestaje szumieć, a zaczyna nieznośnie hałasować. Widok wcale nie jest urzekający, a… monotonny. Ile tak można? A można! Jeszcze ponad 40 km. Potem droga ucieka od rzeki i zaczyna się wznosić bardziej zdecydowanie. Nie ma już śladu po łagodnym podjeździe. Teraz trzeba mocniej popracować nad zdobywaniem wysokości.
Termometr nie wykazuje upału, jednak mam wrażenie, że jest gorąco i zaczynam źle znosić mocno nasłonecznione, strome odcinki. Dochodzi do tego, że robię przerwy pod każdym napotkanym drzewem. Siadam na ziemi i dochodzę do siebie. I tak kilka razy. W końcu do przełęczy zostaje już tylko jedna mila. Dłuży mi się ona niemiłosiernie. Ale wszystko na swój kres. Nawet ten długi na 162 km podjazd. Oto jestem na przełęczy! Jest tu budynek, w którym można chwile odpocząć. Toalety, woda.
Nabieram wody, myję ręce i twarz. Kiedy wychodzę na zewnątrz dociera... jeden z chłopaków, którzy jechali rano z Gen. Potem drugi, a w końcu ona sama. Widocznie częściej się zatrzymywali, lub robili dłuższe postoje. Na przełęczy byłam pierwsza i cieszę się z tego.
Początek zjazdu z Lolo Pass (5200 ft, tj. 1585 m n.p.m.) to wjazd do stanu Montana. Tabliczka stanowa jest wymowna. Straszy z niej postać niedźwiedzia. Pora zacząć się bać?
Jednak zanim zacznę, pora na nagrodę - zjazd aż do Lolo. Na tym zjeździe Gen i chłopaki uciekają mi. Jakoś… zupełnie się tym nie przejmuję. Co więcej, przed Lolo, zatrzymuję się w dużym sklepie na jedzenie. Miejsce jest mega dziwne. Późnym wieczorem chyba nie chciałabym tu być. Sklep łączy się z kasynem. W środku dużo mężczyzn. Niektórzy bacznie mnie obserwują, większość jednak zatopiona jest w świecie gier. Wzrok mają nieobecny. Utkwiony w monitorach, wyświetlaczach, automatach. Zamawiam ciepłe jedzenie i wychodzę z nim do stolika na zewnątrz. Na zewnątrz jest jakoś tak… zwyczajniej.
Mocno najedzona dokańczam zjazd do Lolo. Gdzieś tu w hotelu śpią Gen i chłopaki. Ja tymczasem w pierwszej kolejności szukam kościoła. Żaden nie jest otwarty. Kończę więc dzień na poczcie. Jasno, czysto, ciepło. Trochę jak... w szpitalu.
Mapa
Ciąg dalszy
komentarze
Do wydania Twoich cudownych opowieści namawiam Cię już od dawna. Teraz widzę, że to nie tylko moje zdanie. Daj się namówić.
koszmar67 - 18:06 wtorek, 11 września 2018 | linkuj
Musisz to opublikować drukiem. To jest doskonały reportaż.
yurek55 - 13:24 wtorek, 11 września 2018 | linkuj
Komentować mogą tylko znajomi. Zaloguj się · Zarejestruj się!