Trans Am Bike Race (5)
Środa, 6 czerwca 2018 Kategoria do 200, Kocia czytelnia, Trans Am Bike Race 2018
Km: | 189.40 | Km teren: | 0.00 | Czas: | km/h: | ||
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | 2088m | Sprzęt: Kolarzówka | Aktywność: Jazda na rowerze |
Kiedy wstaję rano, niebo nie jest już doskonale czarne. To
oznacza tylko tyle, że być może spałam nieco za długo. Jednak wczorajsze
wczesne wstanie, chrapiący współtowarzysze i górzysty dzień spowodowały, że
zdecydowałam się na dłuższą regenerację. Budzę się w dobrej formie. Czuję się
zupełnie nieźle. Popijam izotonika, coś zjadam i zwijam biwak. Pora jechać! Na
niebie świeci księżyc w ostatniej kwadrze. Słońce jeszcze nie wstało. Podziwiam
surową scenerię. Jest perfekcyjnie pusto. Ameryka to wspaniałe miejsce dla
tych, co nie lubią tłumów, zgiełku. Wystarczy wjechać w głąb kraju i można
doświadczyć ciszy i spokoju w ogromnych ilościach. Czasem ta pustka aż
przytłacza.
Naraz góry robią się delikatnie zielone i… miękkie. To trzeba zobaczyć na własne oczy. Wyglądają jak miękkie poduszki. Znowu… myślę o spaniu!
Kończy się jazda w dół. Jeszcze jednak ostra hopka, podobny zjazd i początek większej wspinaczki. Zanim jednak na dobre wbiję się w ścianę, postój w Richland i śniadanie! Podczas śniadania spotykam znowu Johna i Jamesa. Fajnie jest się tasować.
Po śniadaniu we trojkę przystępujemy do podjazdu. John jest z nas najszybszy. James wspina się z podobną szybkością co ja. Jedziemy więc obok siebie wesoło gadając. Raz po raz przeliczam ile nam jeszcze zostało do końca góry. Koniec jest na wysokości 3653 ft (1113 m n.p.m.). Tu cała nasza trójka się zatrzymuje. Chwilę rozmawiamy, po czym zaczynamy zjazd. Początek jest ostry. Chłopaki rozpędzają się mocno i tyle ich widzę. Spotykamy się ponownie dość szybko - ze względu na duże ciepło, trzeba uzupełniać płyny. Miejscowości są daleko od siebie, więc gdy naraz, pośrodku niczego, trafia się stacja paliw ze sklepem, wjeżdżamy tam wszyscy! Obowiązkowo dokupuję picie. Poza tym wykończyłam już jedną całą tubkę kremu przeciwsłonecznego – kupuję więc drugą. A może by tak… przy okazji lody? Dlaczego nie. Trzeba sobie jakoś radzić ze skwarem.
Jemy lody, ładujemy elektronikę i gadamy o niedźwiedziach. Niedługo wjedziemy w rejony, gdzie prawdopodobieństwo spotkania niedźwiedzia będzie znaczne. Z naszej trójki tylko ja mam ze sobą gaz na niedźwiedzie. Dalsza droga to zupełnie odkryty teren, samo słońce i pagórki. Jest mało przyjemnie. W dodatku jakoś tak duszno. Jakby przedburzowo.
W końcu docieram do dużej tamy. Przy tamie tabliczka stanowa. Tak oto opuszczam Oregon, pierwszy ze stanów, przez które prowadzi wyścig. Wjeżdżam do Idaho. A właściwie wchodzę. Zaraz za tabliczką stanową droga wiedzie mocno do góry. W zasadzie mogłam to podjechać. Nie wiem dlaczego szłam. Chyba upał odebrał mi rozum…
Wsiadam więc na rower i jadę. Mija trochę czasu i mogę potężną tamę podziwiać z góry.
Dalsza droga to kompletne pustkowia. Niebo jest pełne chmur, powietrze ciężkie. Góry wydają się przytłaczające i mimo, że odcień mają zielonawy – pozbawione życia. Nie jest to miejsce, w którym fajnie jest być.
Naraz pojawia się miejsce, gdzie można odpocząć od duchoty – „Gateway to Hells Canyon Store and Cafe”! Zajeżdżam - to jedyny tego typu przybytek w okolicy, dalej zaczyna się na dobre duży podjazd. Pod ścianą stoją dwa rowery. Wchodzę do środka – jest przyjemnie chłodno, jest klima. Przy stoliku, nad pizzą pochylają się John i James. Częstują mnie. Pizza jest dobra, więc biorę identyczną dla siebie. Porządna, kaloryczna pizza z serem,sosem pomidorowym i pepperoni. Do tego zimna Cola. Nie ma to jak zdrowe odżywianie!
Podjazd zaczynam jako pierwsza. Gdzieś w połowie dogania mnie John i wyprzedza. Nie ma za to Jamesa. Pewnie, jak ostatnio, jedzie z moją prędkością, domyślam się więc, że mnie nie dogoni. No i nie dogania. Na górze spotykam Johna, no i zaczynamy zjazd. John szybko znika.
Zjazd jest straszny. Tzn. mógłby być wspaniały. Ale nie jest. Wszystko przez szarańczę.
Tego okropnego robactwa jest pełno na drodze.
To okropne robactwo potrafi wysoko skakać!
To okropne robactwo jest wprost przerażające!
Mimo upału, mam gęsią skórkę. Jadę cała w strachu. Czuję, że w żadnym wypadku nie mogę się zatrzymać, bo jeszcze TO na mnie wskoczy! A fe!!!!
Droga jest ruda od szarańczy. Tej skaczącej, tej łażącej i tej rozjechanej przez samochody.
Za żadną cenę nie zgodziłabym się robić tego zjazdu po raz drugi, w takich warunkach. Jednocześnie się cieszę, że jest to zjazd, a nie podjazd. Powolnego gramolenia się pod górę pośród szarańczy wolę sobie nawet nie wyobrażać! Kiedy tak jadę w dół, coś żądli mnie w prawą łydkę. Auć! Boli!
Zjazd kończy się w Cambridge. Tam staję na stacji. Opatruję użądlenie. Wygląda niegroźnie. Mały, czerwony punkcik i nic poza tym. Dojeżdża James. Johna już dawno nie ma. Teraz droga delikatnie się wspina, przez ok. 30 km. Następnie jest zjazd i trochę płaskiej drogi co Council. Kupuję jedzenie i picie na wieczór przed snem i na jutrzejszy poranek. Spotykam Jamesa. Bierze kawę i jedzie z nią do parku. Mówi, że będzie w tym parku spał. Jestem zaskoczona – kawa tuż przed snem? Śmieje się. Mówi, że może pić kawę i zaraz potem spać. Patrzę na niebo. Jeszcze nie jest ciemno, choć niedługo będzie. Przez chwilę myślę, czy też iść spać do parku. Ale decyduję, że jednak pojadę dalej. Przede mną spory podjazd. Jestem przekonana, że dziś już nie zdołam dotrzeć do New Meadows. Jednak podjadę tak blisko miasteczka, jak tylko się da.
Z miejscówką jest pewien problem. Kilometry pod górę uciekają powoli. Robi się coraz bardziej ciemno. Dookoła pustkowia i nie bardzo jest gdzie się schować. W dodatku prawie wszystko jest pogrodzone. Trochę żałuję, że nie zostałam w parku. No ale cóż…. Jadę i w końcu trafiam – wjazd na czyjeś gospodarstwo. Dom stoi po drugiej stronie ulicy. Nikogo nie ma na zewnątrz, nikt nie stoi w oknie, nie ma szczekających psów. Wbijam się więc w zarośla. I…. mimo, że jestem w zaroślach, moim namiotem szarpie wiatr. Szarpnie mocno przez calutką noc.
Mapa
Ciąg dalszy
Naraz góry robią się delikatnie zielone i… miękkie. To trzeba zobaczyć na własne oczy. Wyglądają jak miękkie poduszki. Znowu… myślę o spaniu!
Kończy się jazda w dół. Jeszcze jednak ostra hopka, podobny zjazd i początek większej wspinaczki. Zanim jednak na dobre wbiję się w ścianę, postój w Richland i śniadanie! Podczas śniadania spotykam znowu Johna i Jamesa. Fajnie jest się tasować.
Po śniadaniu we trojkę przystępujemy do podjazdu. John jest z nas najszybszy. James wspina się z podobną szybkością co ja. Jedziemy więc obok siebie wesoło gadając. Raz po raz przeliczam ile nam jeszcze zostało do końca góry. Koniec jest na wysokości 3653 ft (1113 m n.p.m.). Tu cała nasza trójka się zatrzymuje. Chwilę rozmawiamy, po czym zaczynamy zjazd. Początek jest ostry. Chłopaki rozpędzają się mocno i tyle ich widzę. Spotykamy się ponownie dość szybko - ze względu na duże ciepło, trzeba uzupełniać płyny. Miejscowości są daleko od siebie, więc gdy naraz, pośrodku niczego, trafia się stacja paliw ze sklepem, wjeżdżamy tam wszyscy! Obowiązkowo dokupuję picie. Poza tym wykończyłam już jedną całą tubkę kremu przeciwsłonecznego – kupuję więc drugą. A może by tak… przy okazji lody? Dlaczego nie. Trzeba sobie jakoś radzić ze skwarem.
Jemy lody, ładujemy elektronikę i gadamy o niedźwiedziach. Niedługo wjedziemy w rejony, gdzie prawdopodobieństwo spotkania niedźwiedzia będzie znaczne. Z naszej trójki tylko ja mam ze sobą gaz na niedźwiedzie. Dalsza droga to zupełnie odkryty teren, samo słońce i pagórki. Jest mało przyjemnie. W dodatku jakoś tak duszno. Jakby przedburzowo.
W końcu docieram do dużej tamy. Przy tamie tabliczka stanowa. Tak oto opuszczam Oregon, pierwszy ze stanów, przez które prowadzi wyścig. Wjeżdżam do Idaho. A właściwie wchodzę. Zaraz za tabliczką stanową droga wiedzie mocno do góry. W zasadzie mogłam to podjechać. Nie wiem dlaczego szłam. Chyba upał odebrał mi rozum…
Wsiadam więc na rower i jadę. Mija trochę czasu i mogę potężną tamę podziwiać z góry.
Dalsza droga to kompletne pustkowia. Niebo jest pełne chmur, powietrze ciężkie. Góry wydają się przytłaczające i mimo, że odcień mają zielonawy – pozbawione życia. Nie jest to miejsce, w którym fajnie jest być.
Naraz pojawia się miejsce, gdzie można odpocząć od duchoty – „Gateway to Hells Canyon Store and Cafe”! Zajeżdżam - to jedyny tego typu przybytek w okolicy, dalej zaczyna się na dobre duży podjazd. Pod ścianą stoją dwa rowery. Wchodzę do środka – jest przyjemnie chłodno, jest klima. Przy stoliku, nad pizzą pochylają się John i James. Częstują mnie. Pizza jest dobra, więc biorę identyczną dla siebie. Porządna, kaloryczna pizza z serem,sosem pomidorowym i pepperoni. Do tego zimna Cola. Nie ma to jak zdrowe odżywianie!
Podjazd zaczynam jako pierwsza. Gdzieś w połowie dogania mnie John i wyprzedza. Nie ma za to Jamesa. Pewnie, jak ostatnio, jedzie z moją prędkością, domyślam się więc, że mnie nie dogoni. No i nie dogania. Na górze spotykam Johna, no i zaczynamy zjazd. John szybko znika.
Zjazd jest straszny. Tzn. mógłby być wspaniały. Ale nie jest. Wszystko przez szarańczę.
Tego okropnego robactwa jest pełno na drodze.
To okropne robactwo potrafi wysoko skakać!
To okropne robactwo jest wprost przerażające!
Mimo upału, mam gęsią skórkę. Jadę cała w strachu. Czuję, że w żadnym wypadku nie mogę się zatrzymać, bo jeszcze TO na mnie wskoczy! A fe!!!!
Droga jest ruda od szarańczy. Tej skaczącej, tej łażącej i tej rozjechanej przez samochody.
Za żadną cenę nie zgodziłabym się robić tego zjazdu po raz drugi, w takich warunkach. Jednocześnie się cieszę, że jest to zjazd, a nie podjazd. Powolnego gramolenia się pod górę pośród szarańczy wolę sobie nawet nie wyobrażać! Kiedy tak jadę w dół, coś żądli mnie w prawą łydkę. Auć! Boli!
Zjazd kończy się w Cambridge. Tam staję na stacji. Opatruję użądlenie. Wygląda niegroźnie. Mały, czerwony punkcik i nic poza tym. Dojeżdża James. Johna już dawno nie ma. Teraz droga delikatnie się wspina, przez ok. 30 km. Następnie jest zjazd i trochę płaskiej drogi co Council. Kupuję jedzenie i picie na wieczór przed snem i na jutrzejszy poranek. Spotykam Jamesa. Bierze kawę i jedzie z nią do parku. Mówi, że będzie w tym parku spał. Jestem zaskoczona – kawa tuż przed snem? Śmieje się. Mówi, że może pić kawę i zaraz potem spać. Patrzę na niebo. Jeszcze nie jest ciemno, choć niedługo będzie. Przez chwilę myślę, czy też iść spać do parku. Ale decyduję, że jednak pojadę dalej. Przede mną spory podjazd. Jestem przekonana, że dziś już nie zdołam dotrzeć do New Meadows. Jednak podjadę tak blisko miasteczka, jak tylko się da.
Z miejscówką jest pewien problem. Kilometry pod górę uciekają powoli. Robi się coraz bardziej ciemno. Dookoła pustkowia i nie bardzo jest gdzie się schować. W dodatku prawie wszystko jest pogrodzone. Trochę żałuję, że nie zostałam w parku. No ale cóż…. Jadę i w końcu trafiam – wjazd na czyjeś gospodarstwo. Dom stoi po drugiej stronie ulicy. Nikogo nie ma na zewnątrz, nikt nie stoi w oknie, nie ma szczekających psów. Wbijam się więc w zarośla. I…. mimo, że jestem w zaroślach, moim namiotem szarpie wiatr. Szarpnie mocno przez calutką noc.
Mapa
Ciąg dalszy
komentarze
Fajnie się czyta, ale jak sobie przypomnę Twoj wysiłek, nasze rozmowy, dopiero wtedy doceniam trud tego maratonu. Pisz dalej. Czekam.
jotka69 - 20:31 czwartek, 6 września 2018 | linkuj
Dzięki. Przeczytałem i wracam do początku. Chcę mieć świadomość ciągłości.
lutra - 17:08 czwartek, 6 września 2018 | linkuj
Komentować mogą tylko znajomi. Zaloguj się · Zarejestruj się!