Trans Am Bike Race (2)
Niedziela, 3 czerwca 2018 Kategoria do 250, Kocia czytelnia, Trans Am Bike Race 2018
Km: | 230.20 | Km teren: | 0.00 | Czas: | km/h: | ||
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | 2161m | Sprzęt: Kolarzówka | Aktywność: Jazda na rowerze |
Budzik zadzwonił przed świtem. Czuję się w miarę wyspana. Szybko zwijam namiot i ruszam w drogę. Z samego rana drogi są puste. Szerokie ulice i wygodne pobocza. Czyste niebo. Czy tak wygląda rowerowy raj? Chyba tak. Rozległe przestrzenie. Jest tu zupełnie inaczej niż w Europie. Inny, nowy świat. Jadę, myśląc o kawie. Chętnie bym wypiła coś ciepłego. Tak to właśnie jest podczas wyścigu. Nie ma miłego śniadania w namiocie. Zamiast tego jest kilka łyków zimnego napoju z bidonu i szybie zjedzenie czegoś z zapasów z dnia poprzedniego. Mój organizm domaga się kawy.
Na samym początku dnia trafia się szutrowy kawałek. Jest to podjazd, mijam po lewej cmentarz i zjeżdżam – też po szutrze. Ostrożnie. W końcu jadę na kolarzówce.
Około 45 km dzisiejszej trasy docieram do miasteczka. Jest to Corvallis. Zatrzymuję się przy sklepie. Kawa? Oczywiście! Wybór jest duży. Lubię karmel, więc biorę kawę z karmelem. Duży kubek. Z tym kubkiem wychodzę na zewnątrz. Siadam na ziemi i piję. To był zły wybór. Nigdy w życiu nie piłam tak fatalnej kawy! Jest to obrzydliwy, słodki ulepek. Coś okropnego. Piję jednak, bo poranek jest rześki i potrzebuję czegoś ciepłego. Z każdym łykiem czuję się tak, jakby ktoś właśnie teraz wykonywał na mnie badanie i sprawdzał reakcję organizmu na obciążenie glukozą. A fe! Nie jestem w stanie wypić tego paskudztwa do końca. Nigdy nie pijcie kawy w Corvallis. Potężna ilość cukru daje mi jednak sporo energii. Dodatkowo włączam MP3. Tak, świat jest mój! No to dzida.
Jadę i stwierdzam, że jest coraz bardziej pusto. Nie wszędzie jest też pięknie. Czasem mijam zakłady przemysłowe. Niebo przybiera kolor waniliowy. Po błękicie nie ma śladu. Stało się to niepostrzeżenie. Jest ciepławo i duszno. Męcząca pogoda. Czuję, że zasypiam na drodze. Oczy mi się zamykają i doświadczam znajomego uczucia bezwładności. To już? Przecież to dopiero drugi dzień jazdy! Przecież jadę zgodnie z nową strategią! Pamiętając jak zasypiałam po wiatach na MRDP i wiedząc, że 4 godziny snu na dobę, to dla mnie za mało, tu planuję spać 5-7 godzin w zależności od dnia. A jednak… zataczam się na drodze. Tu nie ma wiat. Nie ma ławek. Nie ma sklepu co krok. Są duże odległości między miejscowościami. Przecież nie położę się na drodze. Nonsens! Robię przerwę. Opieram rower o drzewo i przeciągam się. Potem ruszam i z całych sił staram się nie zasypiać.
W końcu docieram do Harrisburga. Znajduję tu „diner” i zamawiam najlepsze możliwe jedzenie – czyli dobry zestaw śniadaniowy. Przeglądam Internet. Mój telefon z polską kartą tu kompletnie nie działa. Amerykańska karta też nie działa. Działa jedynie wi-fi. Dowiaduję się, że Alaina mnie wyprzedziła. Czytam i sama też piszę. Wrzucam parę zdań na FB. Głównie z myślą o rodzinie. To będzie odtąd moja stała praktyka: podczas jedzenia, o ile będzie wi-fi, będę czytać Internet oraz pisać na FB. Jedną ręką jem, drugą piszę. Aby nie tracić czasu. Najedzona ruszam dalej. Droga od początku dnia jest monotonna, ponieważ jest praktycznie kompletnie płasko. W dodatku ciężka, parna (choć zdecydowanie nie gorąca) pogoda. Chyba też potrzebowałam porządnego jedzenia. To pewnie dlatego zasypiałam. Teraz jedzie mi się lepiej.
W głowie siedzi myśl, że dziś muszę wjechać na dużą górę: McKenzie Pass. Droga jest w remoncie i wjazd rowerem jest możliwy tylko w sobotę i niedzielę. Dziś jest niedziela. Choćby nie wiem co, dziś muszę tam dotrzeć. Jeśli się nie uda, to będę musiała jechać objazdem i nadkładać kilometrów. Kompletnie mi się to nie uśmiecha, bo to strata cennego czasu! Jadę więc żwawo. Niestety jest to jazda z bólem. Boli mnie prawa kostka. Jakiś mięsień z boku. Wiem doskonale, że na tak długim wyścigu każda drobna kontuzja może doprowadzić do konieczności wycofu. Wiem, że nie mogę lekceważyć żadnych dolegliwości bólowych, bo jeśli nic nie zrobię, to dalej będzie tylko gorzej. Kilka razy siedzę więc z boku drogi i reguluję ustawienie bloku w bucie.
Pogoda jest dobra. Coś jak cieplejszy wiosenny dzień w Polsce. Jadę na długi rękaw, jedna warstwa ubrań i jest optymalnie. Widoki się zmieniają. Pojawiają się lasy i coraz wyraźniej widać góry. Z boku drogi wyrastają wysokie skały. Jakże tu pięknie!
W McKenzie Station Pub zatrzymuję się na obiad. Wiem, że zaraz zacznie się podjazd na przełęcz i czeka mnie wiele kilometrów bez możliwości kupienia czegokolwiek do jedzenia i picia. Trzeba się więc przygotować. Sam podjazd jest bardzo równy. Nie ma ostrych ścian, ale jest co deptać. To długa wspinaczka, której stroma część zaczyna się na wysokości 500 m n.p.m, a kończy się na ponad 1600 m n.p.m. Ponad 1000 metrów pionu. Podjazd idzie lasem. Potężne drzewa po obu stronach drogi. To robi mocne wrażenie. Zastanawiam się nawet, czy może mieszkają tu niedźwiedzie. Droga rzeczywiście od pewnego momentu jest zamknięta – zagrodzona masywnym szlabanem. Wchodzę za ten szlaban i kontynuuję wspinaczkę.
Na tej drodze spotykam tylko dwóch zawodników: jadących duecie ojca i syna (Graham i Ben). Ben jest najmłodszym zawodnikiem tegorocznego TABR. Ma dopiero 19 lat i jest… przeraźliwie chudy! Doganiają mnie. Zamieniamy kilka słów, a potem długo jeszcze widzę ich stopniowo oddalające się sylwetki.
W końcu robi się ciemno. Zaczynam czuć się nieswojo. A co, jeśli tu rzeczywiście żyją niedźwiedzie? Jestem tu ostatecznie zupełnie sama! Nawet żaden samochód nie przejedzie, bo przecież droga jest zamknięta! Czytałam gdzieś, że ryzyko przypadkowego spotkania niedźwiedzia spada, jeśli niedźwiedź usłyszy, że człowiek jest gdzieś w pobliżu. Staram się więc być słyszalna. Nie mam zbyt mocnego głosu i dlatego nie udało mi się zrobić kariery nauczycielskiej w szkole, ale staram się jak mogę. Wykrzykuję jedno, proste słowo: FE! I tak sobie jadę krzycząc „fe!” - na prawo i „fe!” - na lewo. Musiałam wystraszyć wszystkie potencjalne niedźwiedzie, bo wjechałam na przełęcz nie widząc żadnego z nich.
Za to na przełęczy zobaczyłam światła! Okazało się, że to Ben i Graham ubierają się pod jakimś małym budynkiem na zjazd. Rzeczywiście, chłodno się zrobiło. Jestem też nieco zaskoczona, myślałam, że bardziej mi odjechali. Chwilę gadamy i tyle ich widzę. Nie mam ochoty na długi, nocny zjazd. Patrzę na mały budynek. To toaleta! Wchodzę do środka. Przestronnie i – co najważniejsze – czysto. Tak: to tu zostanę na noc. Nigdzie dalej już dziś nie pojadę. Wprowadzam rower, rygluję drzwi. Sam kibelek jest upiorny. Gdy podnoszę deskę sedesową, zaczyna strasznie wiać ze środka. Skąd ten wiatr?? Ze środka Ziemi? Świecę latarką do środka. Nie widać dna. Zgroza. Na wszelki wypadek kładę na desce sedesowej swój bagaż. Bo jeśli ona sama się otworzy w środku nocy i wyleci ten wiatr, to chyba umrę ze strachu! Wyciągam i nadmuchuję materac, wyciągam śpiwór, zapisuję dzisiejszy ślad w gpsie. No i to tyle. Jestem najprawdopodobniej ostatnią osobą, która zdołała wjechać na przełęcz jeszcze dziś, legalnie. A jutro będę pierwszą, która zjedzie nielegalnie. Dobranoc!
Mapa:
https://ridewithgps.com/trips/26133494
Ciąg dalszy
Około 45 km dzisiejszej trasy docieram do miasteczka. Jest to Corvallis. Zatrzymuję się przy sklepie. Kawa? Oczywiście! Wybór jest duży. Lubię karmel, więc biorę kawę z karmelem. Duży kubek. Z tym kubkiem wychodzę na zewnątrz. Siadam na ziemi i piję. To był zły wybór. Nigdy w życiu nie piłam tak fatalnej kawy! Jest to obrzydliwy, słodki ulepek. Coś okropnego. Piję jednak, bo poranek jest rześki i potrzebuję czegoś ciepłego. Z każdym łykiem czuję się tak, jakby ktoś właśnie teraz wykonywał na mnie badanie i sprawdzał reakcję organizmu na obciążenie glukozą. A fe! Nie jestem w stanie wypić tego paskudztwa do końca. Nigdy nie pijcie kawy w Corvallis. Potężna ilość cukru daje mi jednak sporo energii. Dodatkowo włączam MP3. Tak, świat jest mój! No to dzida.
Jadę i stwierdzam, że jest coraz bardziej pusto. Nie wszędzie jest też pięknie. Czasem mijam zakłady przemysłowe. Niebo przybiera kolor waniliowy. Po błękicie nie ma śladu. Stało się to niepostrzeżenie. Jest ciepławo i duszno. Męcząca pogoda. Czuję, że zasypiam na drodze. Oczy mi się zamykają i doświadczam znajomego uczucia bezwładności. To już? Przecież to dopiero drugi dzień jazdy! Przecież jadę zgodnie z nową strategią! Pamiętając jak zasypiałam po wiatach na MRDP i wiedząc, że 4 godziny snu na dobę, to dla mnie za mało, tu planuję spać 5-7 godzin w zależności od dnia. A jednak… zataczam się na drodze. Tu nie ma wiat. Nie ma ławek. Nie ma sklepu co krok. Są duże odległości między miejscowościami. Przecież nie położę się na drodze. Nonsens! Robię przerwę. Opieram rower o drzewo i przeciągam się. Potem ruszam i z całych sił staram się nie zasypiać.
W końcu docieram do Harrisburga. Znajduję tu „diner” i zamawiam najlepsze możliwe jedzenie – czyli dobry zestaw śniadaniowy. Przeglądam Internet. Mój telefon z polską kartą tu kompletnie nie działa. Amerykańska karta też nie działa. Działa jedynie wi-fi. Dowiaduję się, że Alaina mnie wyprzedziła. Czytam i sama też piszę. Wrzucam parę zdań na FB. Głównie z myślą o rodzinie. To będzie odtąd moja stała praktyka: podczas jedzenia, o ile będzie wi-fi, będę czytać Internet oraz pisać na FB. Jedną ręką jem, drugą piszę. Aby nie tracić czasu. Najedzona ruszam dalej. Droga od początku dnia jest monotonna, ponieważ jest praktycznie kompletnie płasko. W dodatku ciężka, parna (choć zdecydowanie nie gorąca) pogoda. Chyba też potrzebowałam porządnego jedzenia. To pewnie dlatego zasypiałam. Teraz jedzie mi się lepiej.
W głowie siedzi myśl, że dziś muszę wjechać na dużą górę: McKenzie Pass. Droga jest w remoncie i wjazd rowerem jest możliwy tylko w sobotę i niedzielę. Dziś jest niedziela. Choćby nie wiem co, dziś muszę tam dotrzeć. Jeśli się nie uda, to będę musiała jechać objazdem i nadkładać kilometrów. Kompletnie mi się to nie uśmiecha, bo to strata cennego czasu! Jadę więc żwawo. Niestety jest to jazda z bólem. Boli mnie prawa kostka. Jakiś mięsień z boku. Wiem doskonale, że na tak długim wyścigu każda drobna kontuzja może doprowadzić do konieczności wycofu. Wiem, że nie mogę lekceważyć żadnych dolegliwości bólowych, bo jeśli nic nie zrobię, to dalej będzie tylko gorzej. Kilka razy siedzę więc z boku drogi i reguluję ustawienie bloku w bucie.
Pogoda jest dobra. Coś jak cieplejszy wiosenny dzień w Polsce. Jadę na długi rękaw, jedna warstwa ubrań i jest optymalnie. Widoki się zmieniają. Pojawiają się lasy i coraz wyraźniej widać góry. Z boku drogi wyrastają wysokie skały. Jakże tu pięknie!
W McKenzie Station Pub zatrzymuję się na obiad. Wiem, że zaraz zacznie się podjazd na przełęcz i czeka mnie wiele kilometrów bez możliwości kupienia czegokolwiek do jedzenia i picia. Trzeba się więc przygotować. Sam podjazd jest bardzo równy. Nie ma ostrych ścian, ale jest co deptać. To długa wspinaczka, której stroma część zaczyna się na wysokości 500 m n.p.m, a kończy się na ponad 1600 m n.p.m. Ponad 1000 metrów pionu. Podjazd idzie lasem. Potężne drzewa po obu stronach drogi. To robi mocne wrażenie. Zastanawiam się nawet, czy może mieszkają tu niedźwiedzie. Droga rzeczywiście od pewnego momentu jest zamknięta – zagrodzona masywnym szlabanem. Wchodzę za ten szlaban i kontynuuję wspinaczkę.
Na tej drodze spotykam tylko dwóch zawodników: jadących duecie ojca i syna (Graham i Ben). Ben jest najmłodszym zawodnikiem tegorocznego TABR. Ma dopiero 19 lat i jest… przeraźliwie chudy! Doganiają mnie. Zamieniamy kilka słów, a potem długo jeszcze widzę ich stopniowo oddalające się sylwetki.
W końcu robi się ciemno. Zaczynam czuć się nieswojo. A co, jeśli tu rzeczywiście żyją niedźwiedzie? Jestem tu ostatecznie zupełnie sama! Nawet żaden samochód nie przejedzie, bo przecież droga jest zamknięta! Czytałam gdzieś, że ryzyko przypadkowego spotkania niedźwiedzia spada, jeśli niedźwiedź usłyszy, że człowiek jest gdzieś w pobliżu. Staram się więc być słyszalna. Nie mam zbyt mocnego głosu i dlatego nie udało mi się zrobić kariery nauczycielskiej w szkole, ale staram się jak mogę. Wykrzykuję jedno, proste słowo: FE! I tak sobie jadę krzycząc „fe!” - na prawo i „fe!” - na lewo. Musiałam wystraszyć wszystkie potencjalne niedźwiedzie, bo wjechałam na przełęcz nie widząc żadnego z nich.
Za to na przełęczy zobaczyłam światła! Okazało się, że to Ben i Graham ubierają się pod jakimś małym budynkiem na zjazd. Rzeczywiście, chłodno się zrobiło. Jestem też nieco zaskoczona, myślałam, że bardziej mi odjechali. Chwilę gadamy i tyle ich widzę. Nie mam ochoty na długi, nocny zjazd. Patrzę na mały budynek. To toaleta! Wchodzę do środka. Przestronnie i – co najważniejsze – czysto. Tak: to tu zostanę na noc. Nigdzie dalej już dziś nie pojadę. Wprowadzam rower, rygluję drzwi. Sam kibelek jest upiorny. Gdy podnoszę deskę sedesową, zaczyna strasznie wiać ze środka. Skąd ten wiatr?? Ze środka Ziemi? Świecę latarką do środka. Nie widać dna. Zgroza. Na wszelki wypadek kładę na desce sedesowej swój bagaż. Bo jeśli ona sama się otworzy w środku nocy i wyleci ten wiatr, to chyba umrę ze strachu! Wyciągam i nadmuchuję materac, wyciągam śpiwór, zapisuję dzisiejszy ślad w gpsie. No i to tyle. Jestem najprawdopodobniej ostatnią osobą, która zdołała wjechać na przełęcz jeszcze dziś, legalnie. A jutro będę pierwszą, która zjedzie nielegalnie. Dobranoc!
Mapa:
https://ridewithgps.com/trips/26133494
Ciąg dalszy
komentarze
No to dzisiaj będę pewnie śnił o niedźwiedziach. Fe! :)
koszmar67 - 21:17 niedziela, 12 sierpnia 2018 | linkuj
Siedzę i próbuję wyobrazić sobie, siebie w Twojej sytuacji. Nie mogę.
Dzięki za radę! Nie wybiorę się na kawę do Corvallis. ;)
Opowieść wciąga. lutra - 20:39 niedziela, 12 sierpnia 2018 | linkuj
Dzięki za radę! Nie wybiorę się na kawę do Corvallis. ;)
Opowieść wciąga. lutra - 20:39 niedziela, 12 sierpnia 2018 | linkuj
Komentować mogą tylko znajomi. Zaloguj się · Zarejestruj się!