Trans Am Bike Race, prolog
Środa, 30 maja 2018 Kategoria do 50, Kocia czytelnia, Trans Am Bike Race 2018, Ekstremalnie
Km: | 25.95 | Km teren: | 0.00 | Czas: | km/h: | ||
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | 219m | Sprzęt: Kolarzówka | Aktywność: Jazda na rowerze |
Wszystko zaczyna się wysoko. Od bujania w obłokach. Jestem marzycielką, jakich wiele. Lubię patrzeć w gwiazdy i wyobrażać sobie różne wspaniałe scenariusze. Potrafię w wyobraźni oderwać się od ziemi, szybować wysoko i daleko. Mogę tak… godzinami, dniami, miesiącami. Ale od większości marzycieli odróżnia mnie to, że w końcu przestaję tęsknie patrzeć w gwiazdy. Przychodzi dzień, gdy wyciągam po nie rękę. I zrywam z nieba te najpiękniejsze. Chowam je do kieszeni. Po to, aby potem mieć wspomnienia. Te najlepsze i najbardziej niezwykłe.
Organizacyjnie potrzebowałam załatwić wiele spraw. Od wizy, przez bilety lotnicze, po lokalizator satelitarny, mapy gps, opłatę startową, rezerwację hoteli przed startem. Opracowałam też dokładnie placówki pocztowe na trasie wyścigu. Uzupełniłam ekwipunek oraz nieco zmieniłam konfigurację roweru. To wszystko wymagało czasu, chwilami mocnych nerwów, energii i pieniędzy.
W końcu nadszedł dzień, gdy po raz ostatni przed długim urlopem wyszłam z pracy. Czas, by się spakować i przygotować do lotu. Na lotnisko mnie i ogromny (większy niż zazwyczaj się spotyka) karton z rowerem odwozi tata. Odlatuję z Poznania. Pierwszy lot jest krótki, trwa niewiele ponad godzinę i kończy się na największym europejskim lotnisku – we Frankfurcie nad Menem. Lotnisko jest ogromne. Przesiadka na samolot do USA za ponad 5 godzin. Mam czas, by zorientować się gdzie powinnam iść. Pcham przed sobą wózek z rowerem w kartonie. Karton jest wyższy niż ja. Aby widzieć, gdzie idę i czy zaraz na kogoś nie wjadę, muszę co chwilę się wychylać na prawo i na lewo. Musi to wyglądać zabawnie, bo ludzie wesoło się do mnie uśmiechają. Do przejścia spory kawałek. Kiedy nadałam rower na drugi lot, mogłam wreszcie odetchnąć z ulgą. Teraz pozostało się już tylko przygotować do lotu. Aż 10 godzin w powietrzu! Jedzenie, picie i toaleta. A w toalecie zastrzyk przeciwzakrzepowy. Po raz pierwszy w życiu miałam wbić w siebie igłę. Dziwne uczucie. Czasu nie było już zbyt wiele. Nie mogłam więc pozwolić sobie na rozczulanie się. Jeden raz wyszeptałam sama do siebie: „o mój Boże, nie dam rady, ja tego nie zrobię!”, po czym wbiłam igłę i zrobiłam zastrzyk. Ulga. Udało się.
Lubię i boję się - to zadziwiająca mieszanka uczuć: ten moment, gdy samolot startuje. Gdy coraz szybciej jedzie pasem startowym i w końcu odrywa się od ziemi. Jest w tym coś niezwykłego. Siedzę przy oknie. Widzę, jak ziemia zostaje pode mną. Wszystko to co na dole, staje się coraz mniejsze. A potem przychodzi znajome odprężenie. Jednostajny szum silników. Błękit nieba. Trochę słucham muzyki, trochę patrzę w monitor wyświetlający położenie samolotu, trochę śpię. Lot jest spokojny. Nie wpadamy w żadne turbulencje. Kiedy lecimy nad Kanadą, zerkam przez okienko. Ośnieżone góry wyglądają pięknie. Myślę sobie wtedy o niedźwiedziach.
W Portland lądujemy około godziny 17 czasu amerykańskiego. W Polsce wtedy jest środek nocy. Czuję się zmęczona i senna, a tu dopiero późne popołudnie! Odbieram karton z rowerem i wychodzę z terminalu lotniska. Celowo nie wypakowuję roweru i nie składam go. Zarezerwowałam na tę jedną noc po przylocie pokój w dość drogim hotelu i aby nie mieć problemu z wniesieniem roweru, wolę wejść z dużym bagażem, tj. kartonem. Tymczasem… nie bardzo wiem, co dalej. Przecież jakoś muszę się do tego hotelu dostać. To około 3 km od lotniska. Chodzę z kartonem na wózku i wtedy zaczepia mnie dziewczyna z obsługi parkingu. Pyta gdzie potrzebuję się dostać. Gdzieś dzwoni i po chwili podjeżdża duży samochód z logo mojego hotelu. Miły kierowca ładuje do środka mój rower i po chwili jedziemy. Za przejazd nie musiałam nic płacić, w dodatku kierowca wniósł mój karton do pokoju.
To jest ta chwila: zamykam za sobą drzwi pokoju. Wreszcie! Teraz mogę odpocząć. Daję sobie parę chwil, po czym idę coś zjeść. Jest wieczór, gdy otwieram karton, wyjmuję rower i zaczynam go składać. Muszę podłączyć i zamontować całe oświetlenie na dynamo, ustawić kierownicę, stery, przykręcić tylną przerzutkę, pedały. No i najgorsze: napompować opony. Kosztuje mnie to dużo sił. Kto pompował małą ręczną pompką opony szosowe, wie jak bardzo jest to niewdzięczna robota. Za oknem jest już ciemno, gdy rower jest w końcu gotowy. Teraz mogę iść spać.
Rano budzę się z dziwnym uczuciem strachu. Czegoś takiego nie doświadczyłam nigdy wcześniej. Boję się wyjść z pokoju. Dociera do mnie z całą jaskrawością, że jestem tysiące kilometrów od domu. Na innym kontynencie. W miejscu, gdzie kompletnie nikogo nie znam. Zupełnie sama. Idę na śniadanie, a potem na dłuższy czas zamykam się w pokoju. Nie mogę jednak bać się w nieskończoność. Wychodzę z pokoju, wytaczam z niego rower, wychodzę z hotelu, na ulicę. Jadę przez miasto. Jest inaczej niż w Polsce. Kierowcy omijają mnie szerokim łukiem. Czuję się bezpiecznie. W Portland mam klika spraw do załatwienia. Kupuję kartę T-Mobile, aby podczas wyścigu mieć Internet. Jeszcze nie wiem, że to pieniądze wyrzucone w błoto. Później okaże się, że T-Mobile działa tylko w większych miastach, a poza nimi zasięgu brak i trzeba korzystać z wi-fi tam gdzie ono jest. Poza tym kupuję gaz na niedźwiedzie oraz w sklepie rowerowym dopompowuję opony. Potem jeszcze coś szybko jem…. i zauważam, że niepostrzeżenie zrobiło się popołudnie. Planowałam pojechać do Astorii, gdzie startuje wyścig, rowerem. Jednak to ponad 180 km po pagórkach. Bez szans, by wyrobić się przed ciemnością. Szukam więc alternatywnego dojazdu i znajduję: autobus odjeżdżający za kilka godzin z dworca kolejowego. Jadę tam rowerem i kupuję bilet. Na dworcu spotykam dwie sympatyczne osoby. Jeden z nich to Hippy – który też pojedzie TABR i wraz ze mną czeka na autobus do Astorii, drugi to Keith, który będzie mi kibicował przez cały wyścig. Droga do Astorii mija szybko, a widoki za oknem są zapowiedzią tego jak będzie wyglądał początek wyścigu. Coś pięknego!
W Astorii Hippy i ja idziemy do hotelu Norblad. Hippy dobrze zna drogę, bo już tu kiedyś spał przed wyścigiem. On, w przeciwieństwie do mnie, nie jest debiutantem. W hotelu zostawiam rower i idę szukać jakiejś czynnej restauracji. To nie takie proste, bo już po 21. Jednak w końcu się udaje. Biorę frytki. Chwilę później przychodzi Hippy i jemy razem.
Następnego dnia jest pięknie i słonecznie. Nie ma upału. Udaje mi się skontaktować z Rolfem z Anglii, poznaliśmy się na FB już jakiś czas temu, teraz możemy się zobaczyć na żywo! Razem z Rolfem jest jego kolega Tim. We trójkę spędzamy cały dzień. Zaczynamy od wizyty w sklepie z gitarami. Rolf lubi i umie grać. Możemy przez chwilę go posłuchać. Resztę dnia spędzamy jedząc i spacerując. Jest jak na beztroskich wakacjach.
Popołudniem na FB ukazuje się informacja, że wszyscy chętni mogą przyjść na obowiązkową, przedstartową kontrolę rowerów już dziś wieczorem. Informuję Rolfa i idziemy. Przynajmniej jutro będzie więcej wolnego czasu. Na kontroli spotykam Bolka Kowalskiego z Warszawy. Umawiamy się na wieczorne piwo.
Kiedy stoimy z Bolkiem nad brzegiem rzeki i pijemy piwo, czuję się jak studentka. Tak, jakby nigdy nic niedobrego się w moim życiu nie wydarzyło. Tak jakby wszystko było dopiero przede mną. Potem dołączają Ben i Graham. Ojciec i syn. Ben ma dopiero 19 lat i jest najmłodszym zawodnikiem tegorocznego TABR. Razem z tatą pojedzie w duecie. Kiedy robi się chłodno, idziemy z Bolkiem do restauracji. Tej samej, w której byłam wczoraj. Spotykamy tam legendę TABR – Thomasa Camero. To zaszczyt siedzieć z nim przy jednym stoliku, rozmawiać, spędzać wspólnie wieczór.
Drugi dzień w Astorii jest pochmurny, raz po raz przelatują mżawki. Korzystam z możliwości zważenia roweru z pełnym ekwipunkiem. Rowery waży Thomas. Mój rower okazuje się niemożliwie ciężki. Niewiele rowerów waży więcej niż mój. Waga bezlitośnie wskazuje wynik: 20,5 kg. I to z pustymi bidonami! Od razu mówię, że zrobię paczkę i odeślę część rzeczy do Polski. Thomas uspokaja. Zaleca, bym z rozwagą przemyślała czy i co odesłać. Przypomina, że mniej nie zawsze znaczy lepiej. Po drodze będą wysokie góry, tam może być bardzo zimno.
Kilka godzin później jest odprawa przedstartowa. Nathan Jones opowiada o zasadach, które obowiązują na wyścigu. Poznaję Polaków, którzy pojadą w TABR. Krzysztofa i Michała startujących jako duet oraz Lecha, który, jak ja, jedzie solo. Z Lechem idę później na pocztę nadać paczkę do Polski. Takich osób jak ja jest więcej. Do okienka czeka kilku chłopaków w rowerowych ciuchach. Nie tylko ja zabrałam za dużo.
Wieczór spędzam wraz z Lechem, idziemy na kolację. Opowiada mi o jedzeniu w Ameryce. To bardzo cenne informacje, z których będę później korzystała przez cały wyścig. Już wiem, że „diner” to wspaniałe miejsce, gdzie o każdej porze dnia można zjeść zestaw śniadaniowy. Zestaw smaczny i pożywny. Potem idziemy na spacer i odprowadzam Lecha do jego hotelu, który jest na drugim końcu miasta, blisko słynnego, wysokiego mostu.
Potem, już sama, wracam do siebie. Fajnie jest się przejść w ten pogodny wieczór mimo, że spacer to długi. Od jutra będę jechać. Wiem, że jak zacznę jazdę, to skończę ją po 6735 km i… miła jest to świadomość.
Ciąg dalszy
Organizacyjnie potrzebowałam załatwić wiele spraw. Od wizy, przez bilety lotnicze, po lokalizator satelitarny, mapy gps, opłatę startową, rezerwację hoteli przed startem. Opracowałam też dokładnie placówki pocztowe na trasie wyścigu. Uzupełniłam ekwipunek oraz nieco zmieniłam konfigurację roweru. To wszystko wymagało czasu, chwilami mocnych nerwów, energii i pieniędzy.
W końcu nadszedł dzień, gdy po raz ostatni przed długim urlopem wyszłam z pracy. Czas, by się spakować i przygotować do lotu. Na lotnisko mnie i ogromny (większy niż zazwyczaj się spotyka) karton z rowerem odwozi tata. Odlatuję z Poznania. Pierwszy lot jest krótki, trwa niewiele ponad godzinę i kończy się na największym europejskim lotnisku – we Frankfurcie nad Menem. Lotnisko jest ogromne. Przesiadka na samolot do USA za ponad 5 godzin. Mam czas, by zorientować się gdzie powinnam iść. Pcham przed sobą wózek z rowerem w kartonie. Karton jest wyższy niż ja. Aby widzieć, gdzie idę i czy zaraz na kogoś nie wjadę, muszę co chwilę się wychylać na prawo i na lewo. Musi to wyglądać zabawnie, bo ludzie wesoło się do mnie uśmiechają. Do przejścia spory kawałek. Kiedy nadałam rower na drugi lot, mogłam wreszcie odetchnąć z ulgą. Teraz pozostało się już tylko przygotować do lotu. Aż 10 godzin w powietrzu! Jedzenie, picie i toaleta. A w toalecie zastrzyk przeciwzakrzepowy. Po raz pierwszy w życiu miałam wbić w siebie igłę. Dziwne uczucie. Czasu nie było już zbyt wiele. Nie mogłam więc pozwolić sobie na rozczulanie się. Jeden raz wyszeptałam sama do siebie: „o mój Boże, nie dam rady, ja tego nie zrobię!”, po czym wbiłam igłę i zrobiłam zastrzyk. Ulga. Udało się.
Lubię i boję się - to zadziwiająca mieszanka uczuć: ten moment, gdy samolot startuje. Gdy coraz szybciej jedzie pasem startowym i w końcu odrywa się od ziemi. Jest w tym coś niezwykłego. Siedzę przy oknie. Widzę, jak ziemia zostaje pode mną. Wszystko to co na dole, staje się coraz mniejsze. A potem przychodzi znajome odprężenie. Jednostajny szum silników. Błękit nieba. Trochę słucham muzyki, trochę patrzę w monitor wyświetlający położenie samolotu, trochę śpię. Lot jest spokojny. Nie wpadamy w żadne turbulencje. Kiedy lecimy nad Kanadą, zerkam przez okienko. Ośnieżone góry wyglądają pięknie. Myślę sobie wtedy o niedźwiedziach.
W Portland lądujemy około godziny 17 czasu amerykańskiego. W Polsce wtedy jest środek nocy. Czuję się zmęczona i senna, a tu dopiero późne popołudnie! Odbieram karton z rowerem i wychodzę z terminalu lotniska. Celowo nie wypakowuję roweru i nie składam go. Zarezerwowałam na tę jedną noc po przylocie pokój w dość drogim hotelu i aby nie mieć problemu z wniesieniem roweru, wolę wejść z dużym bagażem, tj. kartonem. Tymczasem… nie bardzo wiem, co dalej. Przecież jakoś muszę się do tego hotelu dostać. To około 3 km od lotniska. Chodzę z kartonem na wózku i wtedy zaczepia mnie dziewczyna z obsługi parkingu. Pyta gdzie potrzebuję się dostać. Gdzieś dzwoni i po chwili podjeżdża duży samochód z logo mojego hotelu. Miły kierowca ładuje do środka mój rower i po chwili jedziemy. Za przejazd nie musiałam nic płacić, w dodatku kierowca wniósł mój karton do pokoju.
To jest ta chwila: zamykam za sobą drzwi pokoju. Wreszcie! Teraz mogę odpocząć. Daję sobie parę chwil, po czym idę coś zjeść. Jest wieczór, gdy otwieram karton, wyjmuję rower i zaczynam go składać. Muszę podłączyć i zamontować całe oświetlenie na dynamo, ustawić kierownicę, stery, przykręcić tylną przerzutkę, pedały. No i najgorsze: napompować opony. Kosztuje mnie to dużo sił. Kto pompował małą ręczną pompką opony szosowe, wie jak bardzo jest to niewdzięczna robota. Za oknem jest już ciemno, gdy rower jest w końcu gotowy. Teraz mogę iść spać.
Rano budzę się z dziwnym uczuciem strachu. Czegoś takiego nie doświadczyłam nigdy wcześniej. Boję się wyjść z pokoju. Dociera do mnie z całą jaskrawością, że jestem tysiące kilometrów od domu. Na innym kontynencie. W miejscu, gdzie kompletnie nikogo nie znam. Zupełnie sama. Idę na śniadanie, a potem na dłuższy czas zamykam się w pokoju. Nie mogę jednak bać się w nieskończoność. Wychodzę z pokoju, wytaczam z niego rower, wychodzę z hotelu, na ulicę. Jadę przez miasto. Jest inaczej niż w Polsce. Kierowcy omijają mnie szerokim łukiem. Czuję się bezpiecznie. W Portland mam klika spraw do załatwienia. Kupuję kartę T-Mobile, aby podczas wyścigu mieć Internet. Jeszcze nie wiem, że to pieniądze wyrzucone w błoto. Później okaże się, że T-Mobile działa tylko w większych miastach, a poza nimi zasięgu brak i trzeba korzystać z wi-fi tam gdzie ono jest. Poza tym kupuję gaz na niedźwiedzie oraz w sklepie rowerowym dopompowuję opony. Potem jeszcze coś szybko jem…. i zauważam, że niepostrzeżenie zrobiło się popołudnie. Planowałam pojechać do Astorii, gdzie startuje wyścig, rowerem. Jednak to ponad 180 km po pagórkach. Bez szans, by wyrobić się przed ciemnością. Szukam więc alternatywnego dojazdu i znajduję: autobus odjeżdżający za kilka godzin z dworca kolejowego. Jadę tam rowerem i kupuję bilet. Na dworcu spotykam dwie sympatyczne osoby. Jeden z nich to Hippy – który też pojedzie TABR i wraz ze mną czeka na autobus do Astorii, drugi to Keith, który będzie mi kibicował przez cały wyścig. Droga do Astorii mija szybko, a widoki za oknem są zapowiedzią tego jak będzie wyglądał początek wyścigu. Coś pięknego!
W Astorii Hippy i ja idziemy do hotelu Norblad. Hippy dobrze zna drogę, bo już tu kiedyś spał przed wyścigiem. On, w przeciwieństwie do mnie, nie jest debiutantem. W hotelu zostawiam rower i idę szukać jakiejś czynnej restauracji. To nie takie proste, bo już po 21. Jednak w końcu się udaje. Biorę frytki. Chwilę później przychodzi Hippy i jemy razem.
Następnego dnia jest pięknie i słonecznie. Nie ma upału. Udaje mi się skontaktować z Rolfem z Anglii, poznaliśmy się na FB już jakiś czas temu, teraz możemy się zobaczyć na żywo! Razem z Rolfem jest jego kolega Tim. We trójkę spędzamy cały dzień. Zaczynamy od wizyty w sklepie z gitarami. Rolf lubi i umie grać. Możemy przez chwilę go posłuchać. Resztę dnia spędzamy jedząc i spacerując. Jest jak na beztroskich wakacjach.
Popołudniem na FB ukazuje się informacja, że wszyscy chętni mogą przyjść na obowiązkową, przedstartową kontrolę rowerów już dziś wieczorem. Informuję Rolfa i idziemy. Przynajmniej jutro będzie więcej wolnego czasu. Na kontroli spotykam Bolka Kowalskiego z Warszawy. Umawiamy się na wieczorne piwo.
Kiedy stoimy z Bolkiem nad brzegiem rzeki i pijemy piwo, czuję się jak studentka. Tak, jakby nigdy nic niedobrego się w moim życiu nie wydarzyło. Tak jakby wszystko było dopiero przede mną. Potem dołączają Ben i Graham. Ojciec i syn. Ben ma dopiero 19 lat i jest najmłodszym zawodnikiem tegorocznego TABR. Razem z tatą pojedzie w duecie. Kiedy robi się chłodno, idziemy z Bolkiem do restauracji. Tej samej, w której byłam wczoraj. Spotykamy tam legendę TABR – Thomasa Camero. To zaszczyt siedzieć z nim przy jednym stoliku, rozmawiać, spędzać wspólnie wieczór.
Drugi dzień w Astorii jest pochmurny, raz po raz przelatują mżawki. Korzystam z możliwości zważenia roweru z pełnym ekwipunkiem. Rowery waży Thomas. Mój rower okazuje się niemożliwie ciężki. Niewiele rowerów waży więcej niż mój. Waga bezlitośnie wskazuje wynik: 20,5 kg. I to z pustymi bidonami! Od razu mówię, że zrobię paczkę i odeślę część rzeczy do Polski. Thomas uspokaja. Zaleca, bym z rozwagą przemyślała czy i co odesłać. Przypomina, że mniej nie zawsze znaczy lepiej. Po drodze będą wysokie góry, tam może być bardzo zimno.
Kilka godzin później jest odprawa przedstartowa. Nathan Jones opowiada o zasadach, które obowiązują na wyścigu. Poznaję Polaków, którzy pojadą w TABR. Krzysztofa i Michała startujących jako duet oraz Lecha, który, jak ja, jedzie solo. Z Lechem idę później na pocztę nadać paczkę do Polski. Takich osób jak ja jest więcej. Do okienka czeka kilku chłopaków w rowerowych ciuchach. Nie tylko ja zabrałam za dużo.
Wieczór spędzam wraz z Lechem, idziemy na kolację. Opowiada mi o jedzeniu w Ameryce. To bardzo cenne informacje, z których będę później korzystała przez cały wyścig. Już wiem, że „diner” to wspaniałe miejsce, gdzie o każdej porze dnia można zjeść zestaw śniadaniowy. Zestaw smaczny i pożywny. Potem idziemy na spacer i odprowadzam Lecha do jego hotelu, który jest na drugim końcu miasta, blisko słynnego, wysokiego mostu.
Potem, już sama, wracam do siebie. Fajnie jest się przejść w ten pogodny wieczór mimo, że spacer to długi. Od jutra będę jechać. Wiem, że jak zacznę jazdę, to skończę ją po 6735 km i… miła jest to świadomość.
Ciąg dalszy
komentarze
To będzie dłuuuga opowieść! Ale z przyjemnością dotrwam do końca!
roolez - 07:27 czwartek, 2 sierpnia 2018 | linkuj
Tak jest! Uwielbiam Twoje opowieści! Z tego musi powstać książka <3
Pato - 13:11 sobota, 28 lipca 2018 | linkuj
Zaczyna się nam chyba kocio-rowerowa przygoda życia Marzeny.
grigor86 - 20:17 czwartek, 26 lipca 2018 | linkuj
Prolog już mamy za sobą, teraz czas na kolejne etapy. Oj, będzie się działo!
yurek55 - 19:58 czwartek, 26 lipca 2018 | linkuj
Zaczyna się ciekawie. Jak zawsze umiejętnie oddałaś w relacji to, co czułaś.
I też czekam na książkę :) Bitels - 06:28 czwartek, 26 lipca 2018 | linkuj
I też czekam na książkę :) Bitels - 06:28 czwartek, 26 lipca 2018 | linkuj
Mam takie wrażenia jak Jotka.
Mimo, że w tej historii nie ma o tym mowy, kiedy o tym myślę, przez skórę doświadczam lęku.
Dziwny stan ducha. Trochę jak droga w jedną stronę, którą po postawieniu jednego kroku trzeba przejść. Ten krok jest jest już dokonany.
Pazurki w gotowości. lutra - 20:12 środa, 25 lipca 2018 | linkuj
Mimo, że w tej historii nie ma o tym mowy, kiedy o tym myślę, przez skórę doświadczam lęku.
Dziwny stan ducha. Trochę jak droga w jedną stronę, którą po postawieniu jednego kroku trzeba przejść. Ten krok jest jest już dokonany.
Pazurki w gotowości. lutra - 20:12 środa, 25 lipca 2018 | linkuj
Marzenko, jeżeli Ty nie przeobrazisz tego w książkę, to będziesz miała ze mną do czynienia!!! Czytam z zapartym tchem i rozdziawioną gębą chociaż znam już tę historię z Twoich opowieści. To niesamowite!
koszmar67 - 20:06 środa, 25 lipca 2018 | linkuj
Masz dużą kieszeń na te najpiękniejsze gwiazdy ;)
Kapitalnie zaczęła się opowieść zza Wielkiej Wody! malarz - 19:56 środa, 25 lipca 2018 | linkuj
Kapitalnie zaczęła się opowieść zza Wielkiej Wody! malarz - 19:56 środa, 25 lipca 2018 | linkuj
Komentować mogą tylko znajomi. Zaloguj się · Zarejestruj się!