Długa droga do szpitala
Sobota, 16 września 2017 Kategoria do 650, Kocia czytelnia, Kocia muzyka
Uczestnicy
Km: | 616.30 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 28:11 | km/h: | 21.87 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | 2988m | Sprzęt: Kolarzówka | Aktywność: Jazda na rowerze |
Północ – Południe jest ostatnim ultra maratonem w roku. To
ostatnia taka okazja, by dobrze się zabawić przed nadejściem zimnych,
deszczowych jesiennych dni oraz długich zimowych wieczorów. To przejście z lata
do jesieni. Nawet jeśli samo lato było jak jesień. W zeszłym roku pogoda była
straszna. W tym roku… zapowiadało się podobnie źle. To jednak nic nie szkodzi.
Przynajmniej nie będzie niedosytu i żalu, że za mało. Będzie przesyt,
przeczochranie, przeoranie. Będzie prze-świetnie.
Na kempingu Helkamp na Helu zajmujemy domek numer zero. Jest nas trójka: Dorotka, Michał i ja. Wszyscy jesteśmy pozytywnie i entuzjastycznie nastawieni do maratonu…. Jeszcze nie wiemy, że żadne z nas go nie ukończy. Domek numer zero i zero osób, które mieszkając w nim ukończyły maraton. Zapamiętajcie to sobie, jeśli kiedyś wpadniecie na pomysł, by nocować w tym domku przed zawodami sportowymi.
Poranek jest wesoły. Po całonocnej jeździe na kempingu zjawia się Ekipa z Elbląga. Przyjechali, by powitać nas wszystkich na starcie. Wszyscy w świetnych nastrojach, skorzy do pomocy. Jestem trochę gapą. Nie zabrałam z domu baterii do GPSa, ani nie kupiłam po drodze izotonika na maraton. To żaden problem. Od jednego z chłopaków dostaję baterie, a Robert kupuje mi izotonik. Kupują jeszcze kawę i herbatę. Marcin przekazuje mi miłą niespodziankę od Asi – są to srebrne kolczyki w kształcie kotków – od razu zakładam! Jest tak wspaniale, że może się wydawać, że dziś spełnią się wszystkie moje życzenia. Wystarczy zamknąć oczy i puścić wodze fantazji. W wyobraźni widzę siebie wpadającą na metę. Umęczoną, ale zadowoloną. Widzę jak zamawiam oscypki z żurawiną…
W naszym domku nr zero, w dużym gronie, pijemy kawę i herbatę. Domek jest piętrowy. Siedzimy na dole. Na piętrze spaliśmy, są tam jeszcze nasze rzeczy, które musimy spakować. Michał wchodzi tam na chwilę i mówi, że są osy, kilka os. Schodzi. Siedzimy wszyscy razem. Potem tam wraca, a ja idę za nim. Mówi, abym uważała, bo tych os jest już ze 30! Wchodzę do góry. Zbieram swoje rzeczy. To nie osy. To pszczoły. Krążą coraz napastliwiej i trzeba się opędzać. W końcu jedna żądli mnie w kolano. Prawe, to które bolało na MRDP. W skórze mam żądło. Proszę Michała o jakieś narzędzie do usunięcia. Ręką tego lepiej nie robić, by nie wcisnąć sobie więcej jadu. Siedzę z żądłem w kolanie. Nie ruszam kolanem. Sama też się nie ruszam, pszczoły latają nade mną. Żądło wysuwam małym nożykiem. To jednak nie załatwia sprawy. Boli i puchnie oraz czerwieni się.
Fot. Marcin Koszyński
Schodzę na dół. Wszyscy pocieszają, że ze 2-3 godzinki poboli i będzie ok. Chodzę po kempingu i pytam, czy ktoś ma jakiś lek na użądlenia. Nie ma nikt. Również policjanci pod latarnią na Helu nie mają. Z bolącym kolanem ustawiam się na starcie. No to jazda!
Fot. emes
Przejazd mierzeją wypada o niebo lepiej niż w zeszłym roku. Policja prowadzi nas z rozsądną prędkością. Peleton się nie rozrywa. Aż do Luzina towarzyszą nam Robert1973 oraz Marecky. Kiedy grupa jest jeszcze duża, Robert wychodzi nawet na prowadzenie i ciągnie za sobą naście osób. Potem, gdy robi się bardziej kameralnie, jadą wraz z Mareckym obok nas lub za nami. Nie mogą jechać przed nami, bo nie są uczestnikami maratonu. Przed zjazdem do hydroelektrowni Żarnowiec doganiam parę osób. Chwilę jadę z Darkiem Krause, który nie ma nawigacji. Parę razy, gdy jest trochę przede mną ryczę do niego: „w prawo! A tu w lewo!” i podobne takie. Na samym podjeździe wyprzedzam Dorotkę. Mówi, że jest ciężko i wszyscy ją wyprzedzają. Uśmiecham się do niej. To prawda, jest ciężko. A będzie jeszcze ciężej. Ten maraton to najcięższe polskie weekendowe ultra.
Raz po raz Michał pyta mnie jak się miewa kontuzjowane podczas MRDP kolano. Za każdym razem mówię mu, że nie wiem. Że ból od użądlenia jest tak silny, że kompletnie maskuje ból kontuzyjny. Nie wiem, czy kontuzja boli. Za to miejsce po użądleniu boli mocno. W dodatku jeszcze mocniej boli głowa. Nie wiążę tego jeszcze z użądleniem.
Na jednej ze stacji paliw wpadam po baterie do GPSa. Spotykam tam Wąskiego i Anitę i jest to ostatni raz jak widzę ich przed metą (z Anitą już się w ogóle więcej nie widzę, bo nie przybyła na metę). Spotykamy tu też Roberta Janika, który wesoło żartuje, że w sumie to chętnie by nas zatrzymał na chwilę, ale nie ma do tego pretekstu, bo nasze nadajniki działają.
Fot. emes
Nieprzyjemny jest przejazd przed Kościerzynę. Napatoczył się super inteligentny kierowca – nauczyciel, który postanowił wyedukować mnie, że miejsce roweru jest na chodniku. W tym celu kilka razy chamsko zajeżdża mi drogę, otwiera szybkę swojego wspaniałego autka, by popluć jadem. Wiocha pełną gębą.
Dla odmiany przez Wdzydzki Park Krajobrazowy jedzie się super. Gdyby tylko nie ta boląca głowa! W końcu zatrzymuję się i zakładam czapkę. W zasadzie aż dwie czapki – jedną na drugą. Wierzę w to, że mnie przewiało i stąd ból głowy. Dodatkowo łykam lek przeciwbólowy. Głowa w końcu przestaje boleć. W Borach Tucholskich najlepsze są jałowce. W szarości wieczoru przypominają ludzi. Choć to jeszcze nie ten etap jazdy, gdy krzaki i drzewa zamieniają się realne postaci, pochylające się ku drodze i wyciągające ręce po jadący rower. To przychodzi z czasem, często w środku nocy. Patrzysz wtedy na taki krzak i zastanawiasz się czy przemówi. A jeśli tak – to co mu odpowiedzieć. Wyższa szkoła niedospania. Po ukończeniu ultra dostaniesz stosowny certyfikat w tej osobliwej specjalności.
Postój robimy na 208 km trasy, na Orlenie w Czersku. Jest już dość szaro. Pora ubrać się na noc. Pora też na jakąś małą wyżerkę. Biorę mufinkę. Któryś z zawodników częstuje mnie też kawą. Wypijam, ale tylko trochę. To jeszcze nie jest pora na kawę, a picie na zapas nie jest dobrym pomysłem.
Nieciekawe prognozy pogody sprawdzają się krótko po zapadnięciu ciemności. Zaczyna lekko kropić. Popełniam podobny błąd jak na MRDP – ubieram się w strój przeciwdeszczowy na raty. Znając prognozy powinnam była założyć cały komplet od razu. Zamiast się łudzić, że będzie to piękna noc. Raz po raz bujamy się po wiatach. Czuję, że zasypiam i nie chcę ryzykować jazdy widząc, że co chwilę tracę kontakt z rzeczywistością. Pięciominutówki zdają egzamin i utrzymują mnie w jako takiej… trzeźwości umysłu.
Kiedy osiągamy Tleń, pada już mocno. Do stroju deszczowego dokładam kaptur, a Michał zakłada na stopy foliówki. Śpiewam wesoło
"szklana pogooooda, szyby niebieskie od telewizorów!" Za Stolnem (284 km trasy), przy DK 91 odwiedzamy Orlen. Pora zjeść coś ciepłego. Biorę kawę i zapiekankę, a Michał dwie porcje pierogów. Pierogów albo było za dużo, albo coś było z nimi nie tak. Ruszamy i Michał szybko zaczyna się skarżyć na problem z żołądkiem. Niezbyt to ciekawie wygląda, wspomina nawet, że jeśli nie przejdzie, to będzie trzeba się wycofać. Namawiam go, byśmy weszli na pierwszą lepszą stację i aby wypił gorzką herbatę, a kto wie, może na stacji będą jakieś leki na zatrucie. Michał jednak jest zniecierpliwiony i nie chce. Nie dziwię mu się. Gdy jest problem ze zdrowiem, to od razu siada też nastrój i wszystko zaczyna drażnić.
Pecha jednak nigdy dość. Jadąc w kompletnych ciemnościach oraz w deszczu odnoszę wrażenie, że tylne koło jakoś dziwnie się toczy. Nawet nie chcę myśleć o tym, że to może być kapeć. Zatrzymuję się, dotykam opony.
Flak.
A szlag by to!
Michał chwilowo jest gdzieś z tyłu. Opieram rower o znak drogowy i szukam w torbie czołówki, a potem woreczka z narzędziami. Kiedy już to mam, nadjeżdża Michał. Zdejmuje koło i bierze się do roboty. Jego pompka coś nie chce działać. Na szczęście działa moja. Trochę czasu ucieka na tę nocną awarię.
Kiedy docieramy do Golubia-Dobrzynia, odwiedzamy Orlen. Pora na gorzką herbatę na niestrawność i próbę doprowadzenia wilkowego żołądka do ładu. Kiedy tu kwitniemy, dojeżdża inny zawodnik. Trochę gadamy i robi się nieco weselej. Po przerwie na stacji jest poprawa, widmo wycofu więc ucieka.
W Lipnie na stacji uzupełniamy płyny. Jest tu prowadzona sprzedaż nocna z okienka. Siedzenie na glebie umila nam miejscowy pijak. Bardzo towarzyski. Potem dojeżdża Wojtek Łuszcz. Siedzimy krótko, bo zimno i pada.
Za Dobrzyniem nad Wisłą robi się już jasnawo. Udało się "przetrwać noc i doczołgać do rana". Wschód słońca następuje gdzieś wysoko nad gęstymi chmurami, z których chwilowo nie pada deszcz i jest (ten wschód) niezauważalny. Paleta barw na niebie bogata jest w miliony odcieni szarości. I tak toczymy się aż do Płocka. Nie mogę dojść do ładu z sennością. Kiwam się w wiatach. Michał już nawet nie protestuje. W dodatku cały czas dokucza mi mocno kolano, w które użądliła pszczoła. Boli i zaczęło swędzieć. Skoro swędzi, to może się goi. Pocieszam się tą myślą. Nogawki nie odsłaniam. Nie wiem jak to kolano wygląda. Wiem, że po każdym postoju ciężko z nim ruszyć. Deszcz i zimno w sumie pomagają, choć teraz rano jest tylko zimno. Ale to co dobre jeszcze przyjdzie: w prognozach jest mega ulewa. W Płocku planujemy odwiedzić Orlen – ten sam, co w zeszłorocznej edycji MPP. Jednak tym razem czujne oko Michała wyłapuje McD stojący tuż za Orlenem. Wolimy McD. Bierzemy zestawy śniadaniowe i regenerujemy się. Gadamy o kolanie, o podłej pogodzie, o deszczu, który ma zacząć padać ponownie około południa.
Po tym postoju jedzie mi się fajnie. Jeśli zapomnieć o kolanie, to jest naprawdę super. Przejazd długą prostą do Łowicza, na której przez aż 15 km nie ma ani jednego zakrętu, jest przeżyciem wprost mistycznym. Wyobrażamy sobie, że jesteśmy w Australii na najdłuższej drodze bez zakrętów. Można mieć wrażenie, że stoi się w miejscu. Pejzaż cały czas ten sam.
Za Łowiczem znowu Orlen. Właśnie zanosi się na deszcz. Kawa, jakieś żarcie i wio. Za Skierniewicami ruch na drogach rośnie. Z tego powodu jest średnio przyjemnie: od Skierniewic, przez Rawę Mazowiecką aż do Opoczna. Znowu nachodzą mnie myśli o zaoraniu niektórych miast i obsianiu ich pyrami i kwiatkami. Aby było przyjemnie, smacznie i ładnie. Momentami jedziemy ścieżkami dla rowerów, bo jazda drogą w tych warunkach, gdy jest duży ruch i cały czas pada deszcz, jest upierdliwa.
Pada mocno. Nic nie szkodzi. Ten wielogodzinny deszcz jakoś mnie nie rusza. Jadę sprawnie, nie zatrzymuję się – bo i po co. Michał chwali moją ładną jazdę w deszczu. Są to warunki, które dały mocno w kość wielu osobom na tym maratonie. Tymczasem my jedziemy niewzruszeni. Doganiamy parę osób, jest super! Może to dlatego, że po norweskich doświadczeniach każde z nas ma solidną deszczową zaprawę. Przypomina mi się, jak w Norwegii modliłam się, by zrobiło się cieplej. Choćby te 13 stopni. Skoro już musi lać, to niech leje, ale nie przy 7 stopniach! No i modlitwa spełnia się ponad rok później, w innym miejscu – jest 13 stopni i deszcz. Czy zatem mogę narzekać?
W Opocznie na Orlenie robimy zakupy przed noclegiem w Końskich. Dojeżdża tu do nas Olek, z którym trochę się tasowaliśmy. Gadamy, śmiejemy się, po czym ruszamy. Ja ruszam pierwsza. Potem dogania mnie Michał, Olka już nie spotykamy. Pada równo cały czas. Droga na Końskie jest już znacznie spokojniejsza. W dodatku w znacznej części ją wyremontowali. Jednak parę dziurawych odcinków specjalnych zostało. W jednym miejscu jest też ruch wahadłowy. Za nami jedzie osobówka, którą kieruje jakiś cwel, co chwilę chamsko gazując. Po zjeździe z wahadła, trąbi donośnie.
Końskie o krok. Docieramy tam tuż po zapadnięciu ciemności. Ulewa, ogromne kałuże. Czyli powtórka z zeszłego roku. Ten sam hotel. Tylko Wąskiego i Emesa brak. Siedzę pod prysznicem, gdy Michał relacjonuje mi kogo udało nam się wyprzedzić w tej ulewie. Jest naprawdę dobrze! Jednak wszystko się zmienia w oka mgnieniu. Spoglądam na użądlone kolano, które po paru chwilach w cieple ledwo mogę zgiąć. Całe jest czerwone. Obrzęk zarówno powyżej jak i poniżej stawu. Gdy stawiam nogę mocniej w brodziku prysznica, czuję rwanie w jakimś mięśniu, czy ścięgnie, które też zajął odczyn. Co za katastrofa! Niewesołą informację przekazuję Michałowi. Dociera do mnie skąd na początku maratonu pojawił się tamten fatalny ból głowy. No nic, pora spać. Może po tych 4 godzinkach snu obudzę się zdrowa. Jeśli nie, to koniec maratonu. Ponoć szpital jest mniej więcej kilometr stąd.
Mapa:
Zdjęcia
Ciąg dalszy
Na kempingu Helkamp na Helu zajmujemy domek numer zero. Jest nas trójka: Dorotka, Michał i ja. Wszyscy jesteśmy pozytywnie i entuzjastycznie nastawieni do maratonu…. Jeszcze nie wiemy, że żadne z nas go nie ukończy. Domek numer zero i zero osób, które mieszkając w nim ukończyły maraton. Zapamiętajcie to sobie, jeśli kiedyś wpadniecie na pomysł, by nocować w tym domku przed zawodami sportowymi.
Poranek jest wesoły. Po całonocnej jeździe na kempingu zjawia się Ekipa z Elbląga. Przyjechali, by powitać nas wszystkich na starcie. Wszyscy w świetnych nastrojach, skorzy do pomocy. Jestem trochę gapą. Nie zabrałam z domu baterii do GPSa, ani nie kupiłam po drodze izotonika na maraton. To żaden problem. Od jednego z chłopaków dostaję baterie, a Robert kupuje mi izotonik. Kupują jeszcze kawę i herbatę. Marcin przekazuje mi miłą niespodziankę od Asi – są to srebrne kolczyki w kształcie kotków – od razu zakładam! Jest tak wspaniale, że może się wydawać, że dziś spełnią się wszystkie moje życzenia. Wystarczy zamknąć oczy i puścić wodze fantazji. W wyobraźni widzę siebie wpadającą na metę. Umęczoną, ale zadowoloną. Widzę jak zamawiam oscypki z żurawiną…
W naszym domku nr zero, w dużym gronie, pijemy kawę i herbatę. Domek jest piętrowy. Siedzimy na dole. Na piętrze spaliśmy, są tam jeszcze nasze rzeczy, które musimy spakować. Michał wchodzi tam na chwilę i mówi, że są osy, kilka os. Schodzi. Siedzimy wszyscy razem. Potem tam wraca, a ja idę za nim. Mówi, abym uważała, bo tych os jest już ze 30! Wchodzę do góry. Zbieram swoje rzeczy. To nie osy. To pszczoły. Krążą coraz napastliwiej i trzeba się opędzać. W końcu jedna żądli mnie w kolano. Prawe, to które bolało na MRDP. W skórze mam żądło. Proszę Michała o jakieś narzędzie do usunięcia. Ręką tego lepiej nie robić, by nie wcisnąć sobie więcej jadu. Siedzę z żądłem w kolanie. Nie ruszam kolanem. Sama też się nie ruszam, pszczoły latają nade mną. Żądło wysuwam małym nożykiem. To jednak nie załatwia sprawy. Boli i puchnie oraz czerwieni się.
Fot. Marcin Koszyński
Schodzę na dół. Wszyscy pocieszają, że ze 2-3 godzinki poboli i będzie ok. Chodzę po kempingu i pytam, czy ktoś ma jakiś lek na użądlenia. Nie ma nikt. Również policjanci pod latarnią na Helu nie mają. Z bolącym kolanem ustawiam się na starcie. No to jazda!
Fot. emes
Przejazd mierzeją wypada o niebo lepiej niż w zeszłym roku. Policja prowadzi nas z rozsądną prędkością. Peleton się nie rozrywa. Aż do Luzina towarzyszą nam Robert1973 oraz Marecky. Kiedy grupa jest jeszcze duża, Robert wychodzi nawet na prowadzenie i ciągnie za sobą naście osób. Potem, gdy robi się bardziej kameralnie, jadą wraz z Mareckym obok nas lub za nami. Nie mogą jechać przed nami, bo nie są uczestnikami maratonu. Przed zjazdem do hydroelektrowni Żarnowiec doganiam parę osób. Chwilę jadę z Darkiem Krause, który nie ma nawigacji. Parę razy, gdy jest trochę przede mną ryczę do niego: „w prawo! A tu w lewo!” i podobne takie. Na samym podjeździe wyprzedzam Dorotkę. Mówi, że jest ciężko i wszyscy ją wyprzedzają. Uśmiecham się do niej. To prawda, jest ciężko. A będzie jeszcze ciężej. Ten maraton to najcięższe polskie weekendowe ultra.
Raz po raz Michał pyta mnie jak się miewa kontuzjowane podczas MRDP kolano. Za każdym razem mówię mu, że nie wiem. Że ból od użądlenia jest tak silny, że kompletnie maskuje ból kontuzyjny. Nie wiem, czy kontuzja boli. Za to miejsce po użądleniu boli mocno. W dodatku jeszcze mocniej boli głowa. Nie wiążę tego jeszcze z użądleniem.
Na jednej ze stacji paliw wpadam po baterie do GPSa. Spotykam tam Wąskiego i Anitę i jest to ostatni raz jak widzę ich przed metą (z Anitą już się w ogóle więcej nie widzę, bo nie przybyła na metę). Spotykamy tu też Roberta Janika, który wesoło żartuje, że w sumie to chętnie by nas zatrzymał na chwilę, ale nie ma do tego pretekstu, bo nasze nadajniki działają.
Fot. emes
Nieprzyjemny jest przejazd przed Kościerzynę. Napatoczył się super inteligentny kierowca – nauczyciel, który postanowił wyedukować mnie, że miejsce roweru jest na chodniku. W tym celu kilka razy chamsko zajeżdża mi drogę, otwiera szybkę swojego wspaniałego autka, by popluć jadem. Wiocha pełną gębą.
Dla odmiany przez Wdzydzki Park Krajobrazowy jedzie się super. Gdyby tylko nie ta boląca głowa! W końcu zatrzymuję się i zakładam czapkę. W zasadzie aż dwie czapki – jedną na drugą. Wierzę w to, że mnie przewiało i stąd ból głowy. Dodatkowo łykam lek przeciwbólowy. Głowa w końcu przestaje boleć. W Borach Tucholskich najlepsze są jałowce. W szarości wieczoru przypominają ludzi. Choć to jeszcze nie ten etap jazdy, gdy krzaki i drzewa zamieniają się realne postaci, pochylające się ku drodze i wyciągające ręce po jadący rower. To przychodzi z czasem, często w środku nocy. Patrzysz wtedy na taki krzak i zastanawiasz się czy przemówi. A jeśli tak – to co mu odpowiedzieć. Wyższa szkoła niedospania. Po ukończeniu ultra dostaniesz stosowny certyfikat w tej osobliwej specjalności.
Postój robimy na 208 km trasy, na Orlenie w Czersku. Jest już dość szaro. Pora ubrać się na noc. Pora też na jakąś małą wyżerkę. Biorę mufinkę. Któryś z zawodników częstuje mnie też kawą. Wypijam, ale tylko trochę. To jeszcze nie jest pora na kawę, a picie na zapas nie jest dobrym pomysłem.
Nieciekawe prognozy pogody sprawdzają się krótko po zapadnięciu ciemności. Zaczyna lekko kropić. Popełniam podobny błąd jak na MRDP – ubieram się w strój przeciwdeszczowy na raty. Znając prognozy powinnam była założyć cały komplet od razu. Zamiast się łudzić, że będzie to piękna noc. Raz po raz bujamy się po wiatach. Czuję, że zasypiam i nie chcę ryzykować jazdy widząc, że co chwilę tracę kontakt z rzeczywistością. Pięciominutówki zdają egzamin i utrzymują mnie w jako takiej… trzeźwości umysłu.
Kiedy osiągamy Tleń, pada już mocno. Do stroju deszczowego dokładam kaptur, a Michał zakłada na stopy foliówki. Śpiewam wesoło
"szklana pogooooda, szyby niebieskie od telewizorów!" Za Stolnem (284 km trasy), przy DK 91 odwiedzamy Orlen. Pora zjeść coś ciepłego. Biorę kawę i zapiekankę, a Michał dwie porcje pierogów. Pierogów albo było za dużo, albo coś było z nimi nie tak. Ruszamy i Michał szybko zaczyna się skarżyć na problem z żołądkiem. Niezbyt to ciekawie wygląda, wspomina nawet, że jeśli nie przejdzie, to będzie trzeba się wycofać. Namawiam go, byśmy weszli na pierwszą lepszą stację i aby wypił gorzką herbatę, a kto wie, może na stacji będą jakieś leki na zatrucie. Michał jednak jest zniecierpliwiony i nie chce. Nie dziwię mu się. Gdy jest problem ze zdrowiem, to od razu siada też nastrój i wszystko zaczyna drażnić.
Pecha jednak nigdy dość. Jadąc w kompletnych ciemnościach oraz w deszczu odnoszę wrażenie, że tylne koło jakoś dziwnie się toczy. Nawet nie chcę myśleć o tym, że to może być kapeć. Zatrzymuję się, dotykam opony.
Flak.
A szlag by to!
Michał chwilowo jest gdzieś z tyłu. Opieram rower o znak drogowy i szukam w torbie czołówki, a potem woreczka z narzędziami. Kiedy już to mam, nadjeżdża Michał. Zdejmuje koło i bierze się do roboty. Jego pompka coś nie chce działać. Na szczęście działa moja. Trochę czasu ucieka na tę nocną awarię.
Kiedy docieramy do Golubia-Dobrzynia, odwiedzamy Orlen. Pora na gorzką herbatę na niestrawność i próbę doprowadzenia wilkowego żołądka do ładu. Kiedy tu kwitniemy, dojeżdża inny zawodnik. Trochę gadamy i robi się nieco weselej. Po przerwie na stacji jest poprawa, widmo wycofu więc ucieka.
W Lipnie na stacji uzupełniamy płyny. Jest tu prowadzona sprzedaż nocna z okienka. Siedzenie na glebie umila nam miejscowy pijak. Bardzo towarzyski. Potem dojeżdża Wojtek Łuszcz. Siedzimy krótko, bo zimno i pada.
Za Dobrzyniem nad Wisłą robi się już jasnawo. Udało się "przetrwać noc i doczołgać do rana". Wschód słońca następuje gdzieś wysoko nad gęstymi chmurami, z których chwilowo nie pada deszcz i jest (ten wschód) niezauważalny. Paleta barw na niebie bogata jest w miliony odcieni szarości. I tak toczymy się aż do Płocka. Nie mogę dojść do ładu z sennością. Kiwam się w wiatach. Michał już nawet nie protestuje. W dodatku cały czas dokucza mi mocno kolano, w które użądliła pszczoła. Boli i zaczęło swędzieć. Skoro swędzi, to może się goi. Pocieszam się tą myślą. Nogawki nie odsłaniam. Nie wiem jak to kolano wygląda. Wiem, że po każdym postoju ciężko z nim ruszyć. Deszcz i zimno w sumie pomagają, choć teraz rano jest tylko zimno. Ale to co dobre jeszcze przyjdzie: w prognozach jest mega ulewa. W Płocku planujemy odwiedzić Orlen – ten sam, co w zeszłorocznej edycji MPP. Jednak tym razem czujne oko Michała wyłapuje McD stojący tuż za Orlenem. Wolimy McD. Bierzemy zestawy śniadaniowe i regenerujemy się. Gadamy o kolanie, o podłej pogodzie, o deszczu, który ma zacząć padać ponownie około południa.
Po tym postoju jedzie mi się fajnie. Jeśli zapomnieć o kolanie, to jest naprawdę super. Przejazd długą prostą do Łowicza, na której przez aż 15 km nie ma ani jednego zakrętu, jest przeżyciem wprost mistycznym. Wyobrażamy sobie, że jesteśmy w Australii na najdłuższej drodze bez zakrętów. Można mieć wrażenie, że stoi się w miejscu. Pejzaż cały czas ten sam.
Za Łowiczem znowu Orlen. Właśnie zanosi się na deszcz. Kawa, jakieś żarcie i wio. Za Skierniewicami ruch na drogach rośnie. Z tego powodu jest średnio przyjemnie: od Skierniewic, przez Rawę Mazowiecką aż do Opoczna. Znowu nachodzą mnie myśli o zaoraniu niektórych miast i obsianiu ich pyrami i kwiatkami. Aby było przyjemnie, smacznie i ładnie. Momentami jedziemy ścieżkami dla rowerów, bo jazda drogą w tych warunkach, gdy jest duży ruch i cały czas pada deszcz, jest upierdliwa.
Pada mocno. Nic nie szkodzi. Ten wielogodzinny deszcz jakoś mnie nie rusza. Jadę sprawnie, nie zatrzymuję się – bo i po co. Michał chwali moją ładną jazdę w deszczu. Są to warunki, które dały mocno w kość wielu osobom na tym maratonie. Tymczasem my jedziemy niewzruszeni. Doganiamy parę osób, jest super! Może to dlatego, że po norweskich doświadczeniach każde z nas ma solidną deszczową zaprawę. Przypomina mi się, jak w Norwegii modliłam się, by zrobiło się cieplej. Choćby te 13 stopni. Skoro już musi lać, to niech leje, ale nie przy 7 stopniach! No i modlitwa spełnia się ponad rok później, w innym miejscu – jest 13 stopni i deszcz. Czy zatem mogę narzekać?
W Opocznie na Orlenie robimy zakupy przed noclegiem w Końskich. Dojeżdża tu do nas Olek, z którym trochę się tasowaliśmy. Gadamy, śmiejemy się, po czym ruszamy. Ja ruszam pierwsza. Potem dogania mnie Michał, Olka już nie spotykamy. Pada równo cały czas. Droga na Końskie jest już znacznie spokojniejsza. W dodatku w znacznej części ją wyremontowali. Jednak parę dziurawych odcinków specjalnych zostało. W jednym miejscu jest też ruch wahadłowy. Za nami jedzie osobówka, którą kieruje jakiś cwel, co chwilę chamsko gazując. Po zjeździe z wahadła, trąbi donośnie.
Końskie o krok. Docieramy tam tuż po zapadnięciu ciemności. Ulewa, ogromne kałuże. Czyli powtórka z zeszłego roku. Ten sam hotel. Tylko Wąskiego i Emesa brak. Siedzę pod prysznicem, gdy Michał relacjonuje mi kogo udało nam się wyprzedzić w tej ulewie. Jest naprawdę dobrze! Jednak wszystko się zmienia w oka mgnieniu. Spoglądam na użądlone kolano, które po paru chwilach w cieple ledwo mogę zgiąć. Całe jest czerwone. Obrzęk zarówno powyżej jak i poniżej stawu. Gdy stawiam nogę mocniej w brodziku prysznica, czuję rwanie w jakimś mięśniu, czy ścięgnie, które też zajął odczyn. Co za katastrofa! Niewesołą informację przekazuję Michałowi. Dociera do mnie skąd na początku maratonu pojawił się tamten fatalny ból głowy. No nic, pora spać. Może po tych 4 godzinkach snu obudzę się zdrowa. Jeśli nie, to koniec maratonu. Ponoć szpital jest mniej więcej kilometr stąd.
Mapa:
Zdjęcia
Ciąg dalszy
komentarze
kilogramy współczucia i jeszcze więcej dla zdrowia. Szczerze podziwiam. Trzymaj się ciepło Kocie!!!
kgrzany - 21:25 sobota, 23 września 2017 | linkuj
@ Obis
Najpierw może oceniaj siebie, później bierz się za ocenianie osób dużo od Ciebie mocniejszych; bo jeśli dla Kota ma to być nieudany sezon - to dla Ciebie będzie totalną katastrofą. Marzena się wycofała na MPP z powodu bardzo rzadko spotykanej sytuacji losowej. Jechała z opuchniętą nogą 600km, w tym wiele w fatalnych warunkach. Natomiast Ty na Podróżniku wymiękłeś po 250km w idealnych warunkach, bez żadnej kontuzji, po prostu słaba główka zawiodła jak tylko pojawiły się pierwsze trudności. Podróżnik w tym roku to był maraton rozgrywany w perfekcyjnych warunkach pogodowych, to co było na MPP to zupełnie inna liga trudności. wilk - 19:15 sobota, 23 września 2017 | linkuj
Najpierw może oceniaj siebie, później bierz się za ocenianie osób dużo od Ciebie mocniejszych; bo jeśli dla Kota ma to być nieudany sezon - to dla Ciebie będzie totalną katastrofą. Marzena się wycofała na MPP z powodu bardzo rzadko spotykanej sytuacji losowej. Jechała z opuchniętą nogą 600km, w tym wiele w fatalnych warunkach. Natomiast Ty na Podróżniku wymiękłeś po 250km w idealnych warunkach, bez żadnej kontuzji, po prostu słaba główka zawiodła jak tylko pojawiły się pierwsze trudności. Podróżnik w tym roku to był maraton rozgrywany w perfekcyjnych warunkach pogodowych, to co było na MPP to zupełnie inna liga trudności. wilk - 19:15 sobota, 23 września 2017 | linkuj
Co za pech z tym kolanem... Podziwiam Cię za wolę walki! Mimo wszystko GRATULACJE!
anka88 - 17:29 piątek, 22 września 2017 | linkuj
Ten sezon nie należy do zbyt udanych w twoim wydaniu.
Monarch - 16:11 piątek, 22 września 2017 | linkuj
mnie osa czy tam pszczoła ugryzła kiedyś w cycka ....bolało jak cholera jasna, ale rozmiaru znacząco nie zmienił :) Ponad 600 km w 28 godzin - ciekawe ile u mnie by to zajęło :). Pozdrawiam i trzymaj się ciepło. Gratulować raczej już nie muszę - bo i tak wiesz że jesteś dla mnie najlepsza na bs.... :)))
Katana1978 - 15:00 piątek, 22 września 2017 | linkuj
Komentować mogą tylko znajomi. Zaloguj się · Zarejestruj się!