Pierścień 1000 Jezior
Sobota, 4 lipca 2015 Kategoria Kocia czytelnia, do 650
Uczestnicy
Km: | 610.00 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 25:07 | km/h: | 24.29 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | 3759m | Sprzęt: Kolarzówka | Aktywność: Jazda na rowerze |
Do bazy zawodów jadę autem razem z Shogunem79 i Lechem. Te
kilka godzin jazdy mija szybko, humory nam dopisują, po drodze pijemy kawę, a
na sam koniec – tuż przed bazą maratonu – zatrzymujemy się na obiad. Objadamy
się nieprzyzwoicie. Gdy docieramy do bazy, jest tam już sporo osób.
Błąkając się po łące
Okazuje się, że startujemy z Wilkiem w różnych grupach - mocno od siebie oddalonych czasowo. Robert jednak zgadza się, aby Michał mógł się przenieść do mojej grupy, która ma ruszyć o 9.15. Wieczorem idziemy z Michałem szukać słynnej rzeki, ale nie udaje nam się jej znaleźć. Błąkamy się po wielkiej, pochyłej łące i w końcu zrezygnowani wracamy. Rozbijamy namioty, chwilę jeszcze siedzimy i idziemy spać.
Niedaleko
W nocy śpię dobrze. Rano budzę się w miarę wypoczęta. Jem kanapki, piję kawę 3w1. Pakujemy się na trasę. Jadę z małą torebką na kierownicy, natomiast Michał ma wszystkie moje ciuchy na noc oraz zapasowe jedzenie. Spokojnym tempem razem z Michałem i Tomkiem jedziemy na start ostry. To 10 km. Niedaleko – przynajmniej teraz tak mi się wydaje.
Debiutanci
Czas do startu mija nam bardzo szybko. Jest okazja, by pogadać z dawno niewidzianymi znajomymi, by posiedzieć na trawce. Jest gorąco, zapowiada się jazda w skwarze. Siedzimy tak i siedzimy i robi się coraz bardziej pusto. Kolejne grupy ruszają na trasę. W końcu przychodzi nasza kolej. Czuję lekką tremę. Mamy z Michałem na koncie wiele wspólnych tras. Jednodniowych, parodniowych oraz 2 wyprawy wakacyjne. No ale nigdy nie mieliśmy okazji jechać w zawodach sportowych jako duet! Debiutujemy więc i od razu jest to debiut z grubej rury – na sześćsetce.
Po ogień
Start jest dziwny, bo od razu wychodzę na czoło peletoniku. Szybko jednak przychodzi opamiętanie. Co ja do diaska wyprawiam? Przecież to, że teraz mnie nosi nie oznacza, że tak będzie do końca. Zachowuję się trochę jak na czasówce, a to przecież nie sprinterska 50, a solidne ultra. Zwalniam i pozwalam chłopakom pracować. Na czoło wychodzi Wilk. I prowadzi długo. Zwalniamy 2 razy – raz gdy przez ulicę przeganiane jest stado krów, potem na niespodziewanym i całkiem długim odcinku po kamiennym bruku. Tempo cały czas idzie ostre, jednak zupełnie mi to nie przeszkadza. Na pierwszy punkt kontrolny (88km) wpadamy jak po ogień. Jest tu już spora grupka zawodników. Szybko podbijamy książeczki, łapiemy wodę, rogalika i lecimy.
Ullrich i Armstrong
Kilometry uciekają bardzo szybko. Start z jednej z ostatnich grup daje nam to, że co chwilę kogoś doganiamy. Idzie nam to niesłychanie lekko. Naszą grupę startową porwaliśmy na strzępy – zostaliśmy w niej my oraz Trzebnicki Szerszeń i jego kolega. Obaj nieco starsi od nas. Szerszeń, zgodnie ze starą kolarską szkołą, jedzie okrutnie twardo. Cały czas blat-oś. Jego nogi kręcą się spokojnie, jak w zwolnionym tempie. Nogi Wilka natomiast pracują szybciutko. Gdy jadą obok siebie wyglądają trochę jak Jan Ullrich i Lance Armstrong.
Znajomi
Doganiani maratończycy podłączają się do naszej grupy i w pewnym momencie za nami wiezie się duża ekipa. Wilk cały czas na prowadzeniu. Potem jazda robi się nierówna. Zamiast przyjemnych 30-32 km/h, dyktowanych przez Wilka, raz mamy 35 raz 25. Na 35 km/h odpadam od grupy, na 25 km/h nudzę się i szlag mnie trafia (pokrzykuję nawet, by jechali, bo stajemy dęba). Przed PK nad jeziorem (137 km) wyprzedzamy Agnieszkę oraz Gosię. Tuż przed punktem doganiamy Bożenę i jej ekipę (i razem wpadamy na punkt). A na punkcie niespodzianka – dodoelk z chłopakami. Znowu wszystko załatwiamy bardzo szybko. Książeczki, podpisy, stempelki, woda, coś w łapkę i już jestem gotowa do jazdy.
Banan czy arbuz?
Wszystko optymalizujemy pod mój wynik. Najpierw na punkcie jestem załatwiana ja, potem on. Ruszam zwykle przed nim (i tak dogoni). Na tym punkcie dodatkowo idę sikać w krzaki. Bożena z chłopakami siada przy stole i widząc jak od razu ruszam, patrzy na mnie jak na wariatkę. Ruszając mam w dłoniach banana i arbuza oraz pełne usta żarcia. Coś muszę wyrzucić. Wolę arbuza. Od około 10 kilometrów czuję ból lewego kolana. To dziwne, bo mnie prawie nigdy i prawie nic nie boli na rowerze. Wszystko mam perfekcyjnie ustawione. Co jest nie tak? Gdy Michał dojeżdża mówię mu o tym, że boli. Stwierdza, że to pewnie przez szybkie tempo. Chwilę jedzie za mną i obserwuje jak mam ustawione nogi. Zaleca zmianę ustawienia stopy na pedale (i od razu jest lepiej).
Wilk, Szerszeń i Kot
Za PK jedziemy w 4 – towarzyszą nam Szerszeń i jego kolega. Reszta towarzystwa musiała chyba trochę odzipnąć. Jest bardzo ciepło. Nie przeszkadza mi to, bo mamy na trasie dużo przyjemnego cienia, poza tym lubię gdy jest ciepło. Wyglądać jednak muszę niespecjalnie (czerwona na twarzy, spocona, ze szklistymi oczami, brudna od batoników i żelków), bo Michał raz po raz pyta, czy dobrze się czuję i czy na pewno chcę gnać. Na pewno. Szerszeń pyta, czy zamierzam w końcu zwolnić. Mówię, że nie, a on wyraża obawę, że pewnie nie ujadę trasy. Całe to chemiczne żarcie nie bardzo mi służy. Obkupiliśmy się z Wilkiem przed maratonem w całą tę chemię, ale czujemy, że chyba zaczyna nam to szkodzić. Wilk myśli tylko o tym aby umyć zęby, ja natomiast o tym by wreszcie przestał mnie boleć żołądek.
Piszczę
Na PK w Gołdapi spotykamy znowu Pawła z Ełku z chłopakami. Jest tu też robert1973. Paweł i chłopaki jeszcze siedzą i się chłodzą, Michał też jeszcze chwilę zostaje na punkcie, ja natomiast od razu jadę. Niebawem dogania mnie Robert. Jedzie tu towarzysko, aby pokręcić trochę ze znajomymi. Po raz pierwszy mamy okazję przejechać się razem. Jest fajnie. Potem dojeżdża Michał (Szerszeń i jego kolega odpuścili już jazdę z nami i w Gołdapi posiedzieli dłużej). Jedziemy we trójkę, Michał i Robert obok siebie z przodu, ja kawałek za nimi. Jadę dość pomału. Michał chce abym wkręciła się na podjazdach w tętna rzędu 160, ale jest to już niewykonalne. Jakieś 157 to teraz jest maks. Trochę piszczę i marudzę.
Kto zobaczy drapieżnika, ten w popłochu zaraz zmyka
Na PK w Zajeździe Kalinka (258km) spotykamy Dodoelka z ekipą oraz Monikę i Kuriera. Na nasz widok Monika i Kurier zaczynają się szybko zwijać, choć z Moniką udaje mi się zamienić kilka słów. Mówi, że źle się jej jedzie. Mi też w sumie średnio - jeśli wziąć pod uwagę ból żołądka, kolana oraz przytkane od wczoraj ucho. Mówi też, że jest tu pyszny żurek. Nie lubię żurku, ale jest to normalne, niechemiczne jedzenie. Zjadam więc (jak na żurek – faktycznie pyszny). Myję też umazaną od czekolady i kremu do opalania twarz. W lustrze widzę, że wyglądam strasznie, więc szybko pryskam z tej łazienki, by dłużej się nie oglądać ;).
Tu byłam
Ruszam znowu przed Michałem. Jest dość długi podjazd. Dopiero za nim znowu się zjeżdżamy. Jest późne popołudnie. Nie wiem dokładnie która godzina, ani jaka jest temperatura. Nie zabrałam licznika – zamiast tego mam gpsa oraz polara, którego wzięłam jako licznik (ale nie sprawdziłam baterii i okazało się, że czujniki kadencji i prędkości nie działają – działa tylko czujnik tętna). W Sejnach motamy się jak wściekli. Na tym punkcie miała być tylko sama pieczątka. Ale nie widzimy punktu, jeździmy po miasteczku i nic. Robimy sobie więc fotkę z bazyliką w tle – na dowód, że tu byliśmy.
Wspomnień czar
A potem były przepastne lasy przed Augustowem. Wspominamy tu naszą bardzo udaną pięćsetkę Warszawa - Wilno. Przed PK zapalamy lampki. Gdy wlatujemy na PK jest już głęboka szarówka, uciekają stąd właśnie Monika i Kurier (co oznacza, że cały czas depczemy im po piętach). Jemy obiad. To rosół i pyry z kotletem oraz surówką. Jem, a Wilk analizuje listę z podpisami – kto kiedy tu był. Już nawet sobie myślę, że chyba będę musiała go ponaglić, ale w tym momencie siada do stołu. Pochłania swoją porcję natychmiast. A ja nadal męczę swój obiad :)). Spać mi się chce, więc aby mnie ocucić, Wilk słownie kopie mnie w tyłek. Kilka takich „kopniaków” i już siedzę na rowerze ;). Augustów nocą wygląda ładnie. Jedziemy jakąś kostką brukową, trzęsie, ale jest tu klimacik i warto trochę popodskakiwać na rowerze, aby to zobaczyć.
„To ja jestem!”
Zaczyna się na dobre noc. Moja zmora. Następny punkt jest bardzo daleko – prawie 100km stąd. Masakra. A mi się tak chce spać! Zjadam guaranę. Trochę pomaga. Z nocnej jazdy zbyt dużo nie pamiętam. Lunatykowałam. Nieprzytomna byłam. W nogach 421 km – w końcu jest punkt kontrolny Czarka i Eli. Jestem tu tak zmasakrowana, że szkoda gadać. Ledwie kontaktuję, tak mi się chce spać. Na wszelki wypadek mówię Czarkowi i Eli, że to ja jestem. Najzwyczajniej w świecie przedstawiam im się – na wypadek gdyby w tym lunatykującym stworzeniu nie rozpoznali mnie. Ubaw musieli mieć niezły;).
Siekierowata kawa
Na tym punkcie dostaję wszystko. To najlepszy punkt, bo mam podetknięte pod nos dokładnie to czego potrzebuję, wtedy gdy potrzebuję i w temperaturze jakiej potrzebuję. Tj. jest to prawie zimna, mocna kawa sypana i chłodna zupa pomidorowa. Całe szczęście! Gdyby były gorące, bo rozwaliły by mi krtań, która od zimnego, nocnego powietrza ostro nawala (chrypa, kaszel i inne takie). Jakby tego było mało jest też stół, na którym kładę głowę. Pomna strasznej wtopy na BBT, gdy budzik mi nie zadzwonił w Iłży – niczego nie nastawiam. Nie liczę na zawodny sprzęt, lecz na żywego człowieka - mówię Michałowi by mnie obudził za parę minut. W międzyczasie siekierowata kawa zaczyna działać. Nie zasypiam. Jadąc przez Wydminy mijamy imprezowiczów wracających do domów. No tak. Lato. Gorączka sobotniej nocy.
Uuuuu! Aaaaaa!
Przed Rynem jest wredny dziurawy odcinek drogi. Trzęsie strasznie. Od tego trzęsienia bolą mnie mięśnie. Chyba wszystkie mięśnie jakie w sobie posiadam. Uuuuuu! Aaaaaa! Aaaaałaaaa! Piszczę i zawodzę. Do Mrągowa, na kolejny punkt, docieramy gdy już jest jasno. Oznaczony jest skręt w boczną uliczkę, ale punktu nie widać. I wtedy Wilk zauważa jakiegoś młodego człowieka snującego się przed ośrodkiem poniżej drogi. To pewnie tam. Jedziemy po kostce w dół.
Urocza, słodka przekąska
Atmosfera tu jest straszna. Senny młodzieniec ledwo stoi, jego kumpel dawno już poległ i leży na podłodze pod stołem.
Nieprzytomny.
Albo śpiący.
Albo umarły.
Tak czy owak – bez kontaktu. Sennemu młodemu tłumaczę, że chcę zimnawą kawę, taką by ją od razu łyknąć i nie poparzyć sobie gęby. Trochę muszę się natłumaczyć – bo nie jestem pewna czy mnie rozumie. Potem on tłumaczy mi, że muszę kawę zamieszać, ale tu z kolei mój umysł źle działa. Słyszę go, ale olewam tę gadaninię. Dochodzę do wniosku, że jednak miał rację gdy dopijam resztkę kawy – na dnie same kryształki cukru. Wcinam je w ramach uroczej, słodkiej przegryzki. Tu Monika i Kurier nie wpisali godziny przyjazdu. Ciekawe kiedy tu byli....
W towarzystwie
Ostatni punkt (552 km), to punkt nad jeziorem. Jestem coraz większym zombie. Jedzie z nami chudy chłopak ubrany w pomarańczowy strój. Wyraźnie ma więcej sił niż ja i w skrytości ducha dziwię się, że z nami jedzie (a jechał z nami kawał drogi! – Jakoś pewnie niecałą stówę). Chyba woli w towarzystwie niż solo. Gdybym miała tyle sił, to bym poleciała na metę. Ale nie mam. Są górki, wlekę się na nich. Ryczeć mi się chce. Spać mi się chce. Nic mnie nie boli, czuję tylko tą senność. Zaraz padnę!
Ewakuacja
Nad jeziorem jem pomidora i chyba banana (a może mi się to przyśniło). Siedzę też na kanapie (miękka kanapa nad jeziorem? Chyba faktycznie jestem w złym stanie skoro widzę prawdziwą kanapę!) Siedzi tu z nami pomarańczowy i obsługa. Naraz Michał czytający listę stwierdza, że Kurierzy są chyba niedaleko przed nami. Potem ktoś gada, że nadjeżdżają właśnie kolejni zawodnicy. W tej sytuacji wyjście jest tylko jedno: natychmiastowa ewakuacja. Ewakuuję się. Michał i pomarańczowy chwilę po mnie.
Fe!
Końcówka to same górki. Czuję się średnio. Niby nic mnie nie boli ale jestem jakaś taka wymemłana. Jakby mnie ktoś wyrzygał. A fe! Oszczędzam energię na czym się da. Nie odwracam się. Nie mówię. Nie przewijam MP3. Nie uśmiecham się. Minimum ruchów. Siedzę i kręcę. To wszystko. Kątem oka spostrzegam, że Michał obserwuje mnie z pewnym niepokojem. Na wypadek gdyby wpadł na pomysł, że jedzie z żywym trupem – uśmiecham się i nawet wyrzucam z siebie kilka słów. Gadam, że straszna rzeźnia i uśmiecham się słodko.
Odliczanie
I tak się masakruję aż do Lubomina.
Jeszcze niecałe 2 godziny masakry.
Jeszcze godzina masakry.
Jeszcze 1,8km.
Nie no! DOSYĆ już tego.
Może zrezygnuję i pójdę spać teraz, tutaj. Potem zostaje 580m. To niemożliwie daleko. No i jest meta – a jednak dotarłam tu! Szybko patrzę na godzinę. 10:43. Ale gdzie te pieczątki? Gdzie lista? Na końcu trawnika. Biegnę po trawie i mówię metowemu: 10:43. A on na to, że dodaje mi 1 minutę. Za co tak sroga kara?
Małe robaczki
Siedzimy pod parasolem. Jemy arbuzy i chyba też banany. Owoce jedzą też mrówki, które łażą po stole w jakiejś nieprawdopodobnej ilości. Widzę małe robaczki.... I wtedy słyszę jak metowy gada przez telefon. Podaje komuś czas naszego wjazdu na metę. Podawał Kurierowi, który był żywo zainteresowany naszym wynikiem, w końcu cały czas deptaliśmy im po piętach ;). Siedzimy jeszcze trochę. A potem we trójkę (z pomarańczowym, którego przed metą gdzieś wcięło, a który na mecie się znów zmaterializował)wracamy do bazy. Te 10 km, które w sobotę rano były takie lekkie, teraz dają mi ostry wycisk. Człapiemy pomału, a mimo to jest niewyobrażalnie ciężko.
Na wszelki wypadek
W bazie prysznic, potem ryż z sosem warzywnym, niesamowite, cudownie gorzkie ciemne piwo Hopus Pokus (przywiezione na tę okoliczność specjalnie dla mnie przez Wilka z Warszawy) i pogaduchy. Poleżeliśmy, popróbowaliśmy spać, ale nam się nie udało. Na wszelki wypadek, aby nie zaliczyć porażki – nie wznowiliśmy poszukiwań rzeki.
Późnym popołudniem pakujemy się do auta Tomka i jedziemy na uroczyste zakończenie maratonu. Potem we trójkę jedziemy do Warszawy. Po drodze zatrzymujemy się na pierwszym napotkanym Orlenie i bierzemy kawę oraz lody. Zjeżdżamy się tu z Hipkami, którzy biorą to samo co my.
Epilog
Debiut w maratonie w duecie z Wilkiem oceniam jako bardzo udany, po raz pierwszy jechaliśmy razem na zawodach i było znakomicie. Uzyskany wynik przekroczył moje najbardziej optymistyczne założenia (wersja optymistyczna to 27 godzin, pesymistyczna 33 godziny, wersja rzeczywista 25 godzin i 29 minut). Zajęliśmy 20 miejsce open na niespełna 100 startujących osób, natomiast wśród 6 dziewczyn byłam trzecia.
Zadowolona jestem też z tego, że udało mi się zapanować nad sennością, która na każdym ULTRA jest moim największym problemem. Jadąc solo z pewnością bym takiego czasu nie wykręciła. Obecność drugiej osoby daje ogromnie dużo, nawet jeśli nie zawsze taka wspólna jazda polega na wiezieniu się na kole. Piękna była też sama trasa – widoki były wprost cudowne.
Trasę podzieliło mi na 2 części.
Mapa nr 1:
Mapa nr 2:
Zdjęcia:
Pierścień Tysiąca Jezior
Błąkając się po łące
Okazuje się, że startujemy z Wilkiem w różnych grupach - mocno od siebie oddalonych czasowo. Robert jednak zgadza się, aby Michał mógł się przenieść do mojej grupy, która ma ruszyć o 9.15. Wieczorem idziemy z Michałem szukać słynnej rzeki, ale nie udaje nam się jej znaleźć. Błąkamy się po wielkiej, pochyłej łące i w końcu zrezygnowani wracamy. Rozbijamy namioty, chwilę jeszcze siedzimy i idziemy spać.
Niedaleko
W nocy śpię dobrze. Rano budzę się w miarę wypoczęta. Jem kanapki, piję kawę 3w1. Pakujemy się na trasę. Jadę z małą torebką na kierownicy, natomiast Michał ma wszystkie moje ciuchy na noc oraz zapasowe jedzenie. Spokojnym tempem razem z Michałem i Tomkiem jedziemy na start ostry. To 10 km. Niedaleko – przynajmniej teraz tak mi się wydaje.
Debiutanci
Czas do startu mija nam bardzo szybko. Jest okazja, by pogadać z dawno niewidzianymi znajomymi, by posiedzieć na trawce. Jest gorąco, zapowiada się jazda w skwarze. Siedzimy tak i siedzimy i robi się coraz bardziej pusto. Kolejne grupy ruszają na trasę. W końcu przychodzi nasza kolej. Czuję lekką tremę. Mamy z Michałem na koncie wiele wspólnych tras. Jednodniowych, parodniowych oraz 2 wyprawy wakacyjne. No ale nigdy nie mieliśmy okazji jechać w zawodach sportowych jako duet! Debiutujemy więc i od razu jest to debiut z grubej rury – na sześćsetce.
Po ogień
Start jest dziwny, bo od razu wychodzę na czoło peletoniku. Szybko jednak przychodzi opamiętanie. Co ja do diaska wyprawiam? Przecież to, że teraz mnie nosi nie oznacza, że tak będzie do końca. Zachowuję się trochę jak na czasówce, a to przecież nie sprinterska 50, a solidne ultra. Zwalniam i pozwalam chłopakom pracować. Na czoło wychodzi Wilk. I prowadzi długo. Zwalniamy 2 razy – raz gdy przez ulicę przeganiane jest stado krów, potem na niespodziewanym i całkiem długim odcinku po kamiennym bruku. Tempo cały czas idzie ostre, jednak zupełnie mi to nie przeszkadza. Na pierwszy punkt kontrolny (88km) wpadamy jak po ogień. Jest tu już spora grupka zawodników. Szybko podbijamy książeczki, łapiemy wodę, rogalika i lecimy.
Ullrich i Armstrong
Kilometry uciekają bardzo szybko. Start z jednej z ostatnich grup daje nam to, że co chwilę kogoś doganiamy. Idzie nam to niesłychanie lekko. Naszą grupę startową porwaliśmy na strzępy – zostaliśmy w niej my oraz Trzebnicki Szerszeń i jego kolega. Obaj nieco starsi od nas. Szerszeń, zgodnie ze starą kolarską szkołą, jedzie okrutnie twardo. Cały czas blat-oś. Jego nogi kręcą się spokojnie, jak w zwolnionym tempie. Nogi Wilka natomiast pracują szybciutko. Gdy jadą obok siebie wyglądają trochę jak Jan Ullrich i Lance Armstrong.
Znajomi
Doganiani maratończycy podłączają się do naszej grupy i w pewnym momencie za nami wiezie się duża ekipa. Wilk cały czas na prowadzeniu. Potem jazda robi się nierówna. Zamiast przyjemnych 30-32 km/h, dyktowanych przez Wilka, raz mamy 35 raz 25. Na 35 km/h odpadam od grupy, na 25 km/h nudzę się i szlag mnie trafia (pokrzykuję nawet, by jechali, bo stajemy dęba). Przed PK nad jeziorem (137 km) wyprzedzamy Agnieszkę oraz Gosię. Tuż przed punktem doganiamy Bożenę i jej ekipę (i razem wpadamy na punkt). A na punkcie niespodzianka – dodoelk z chłopakami. Znowu wszystko załatwiamy bardzo szybko. Książeczki, podpisy, stempelki, woda, coś w łapkę i już jestem gotowa do jazdy.
Banan czy arbuz?
Wszystko optymalizujemy pod mój wynik. Najpierw na punkcie jestem załatwiana ja, potem on. Ruszam zwykle przed nim (i tak dogoni). Na tym punkcie dodatkowo idę sikać w krzaki. Bożena z chłopakami siada przy stole i widząc jak od razu ruszam, patrzy na mnie jak na wariatkę. Ruszając mam w dłoniach banana i arbuza oraz pełne usta żarcia. Coś muszę wyrzucić. Wolę arbuza. Od około 10 kilometrów czuję ból lewego kolana. To dziwne, bo mnie prawie nigdy i prawie nic nie boli na rowerze. Wszystko mam perfekcyjnie ustawione. Co jest nie tak? Gdy Michał dojeżdża mówię mu o tym, że boli. Stwierdza, że to pewnie przez szybkie tempo. Chwilę jedzie za mną i obserwuje jak mam ustawione nogi. Zaleca zmianę ustawienia stopy na pedale (i od razu jest lepiej).
Wilk, Szerszeń i Kot
Za PK jedziemy w 4 – towarzyszą nam Szerszeń i jego kolega. Reszta towarzystwa musiała chyba trochę odzipnąć. Jest bardzo ciepło. Nie przeszkadza mi to, bo mamy na trasie dużo przyjemnego cienia, poza tym lubię gdy jest ciepło. Wyglądać jednak muszę niespecjalnie (czerwona na twarzy, spocona, ze szklistymi oczami, brudna od batoników i żelków), bo Michał raz po raz pyta, czy dobrze się czuję i czy na pewno chcę gnać. Na pewno. Szerszeń pyta, czy zamierzam w końcu zwolnić. Mówię, że nie, a on wyraża obawę, że pewnie nie ujadę trasy. Całe to chemiczne żarcie nie bardzo mi służy. Obkupiliśmy się z Wilkiem przed maratonem w całą tę chemię, ale czujemy, że chyba zaczyna nam to szkodzić. Wilk myśli tylko o tym aby umyć zęby, ja natomiast o tym by wreszcie przestał mnie boleć żołądek.
Piszczę
Na PK w Gołdapi spotykamy znowu Pawła z Ełku z chłopakami. Jest tu też robert1973. Paweł i chłopaki jeszcze siedzą i się chłodzą, Michał też jeszcze chwilę zostaje na punkcie, ja natomiast od razu jadę. Niebawem dogania mnie Robert. Jedzie tu towarzysko, aby pokręcić trochę ze znajomymi. Po raz pierwszy mamy okazję przejechać się razem. Jest fajnie. Potem dojeżdża Michał (Szerszeń i jego kolega odpuścili już jazdę z nami i w Gołdapi posiedzieli dłużej). Jedziemy we trójkę, Michał i Robert obok siebie z przodu, ja kawałek za nimi. Jadę dość pomału. Michał chce abym wkręciła się na podjazdach w tętna rzędu 160, ale jest to już niewykonalne. Jakieś 157 to teraz jest maks. Trochę piszczę i marudzę.
Kto zobaczy drapieżnika, ten w popłochu zaraz zmyka
Na PK w Zajeździe Kalinka (258km) spotykamy Dodoelka z ekipą oraz Monikę i Kuriera. Na nasz widok Monika i Kurier zaczynają się szybko zwijać, choć z Moniką udaje mi się zamienić kilka słów. Mówi, że źle się jej jedzie. Mi też w sumie średnio - jeśli wziąć pod uwagę ból żołądka, kolana oraz przytkane od wczoraj ucho. Mówi też, że jest tu pyszny żurek. Nie lubię żurku, ale jest to normalne, niechemiczne jedzenie. Zjadam więc (jak na żurek – faktycznie pyszny). Myję też umazaną od czekolady i kremu do opalania twarz. W lustrze widzę, że wyglądam strasznie, więc szybko pryskam z tej łazienki, by dłużej się nie oglądać ;).
Tu byłam
Ruszam znowu przed Michałem. Jest dość długi podjazd. Dopiero za nim znowu się zjeżdżamy. Jest późne popołudnie. Nie wiem dokładnie która godzina, ani jaka jest temperatura. Nie zabrałam licznika – zamiast tego mam gpsa oraz polara, którego wzięłam jako licznik (ale nie sprawdziłam baterii i okazało się, że czujniki kadencji i prędkości nie działają – działa tylko czujnik tętna). W Sejnach motamy się jak wściekli. Na tym punkcie miała być tylko sama pieczątka. Ale nie widzimy punktu, jeździmy po miasteczku i nic. Robimy sobie więc fotkę z bazyliką w tle – na dowód, że tu byliśmy.
Wspomnień czar
A potem były przepastne lasy przed Augustowem. Wspominamy tu naszą bardzo udaną pięćsetkę Warszawa - Wilno. Przed PK zapalamy lampki. Gdy wlatujemy na PK jest już głęboka szarówka, uciekają stąd właśnie Monika i Kurier (co oznacza, że cały czas depczemy im po piętach). Jemy obiad. To rosół i pyry z kotletem oraz surówką. Jem, a Wilk analizuje listę z podpisami – kto kiedy tu był. Już nawet sobie myślę, że chyba będę musiała go ponaglić, ale w tym momencie siada do stołu. Pochłania swoją porcję natychmiast. A ja nadal męczę swój obiad :)). Spać mi się chce, więc aby mnie ocucić, Wilk słownie kopie mnie w tyłek. Kilka takich „kopniaków” i już siedzę na rowerze ;). Augustów nocą wygląda ładnie. Jedziemy jakąś kostką brukową, trzęsie, ale jest tu klimacik i warto trochę popodskakiwać na rowerze, aby to zobaczyć.
„To ja jestem!”
Zaczyna się na dobre noc. Moja zmora. Następny punkt jest bardzo daleko – prawie 100km stąd. Masakra. A mi się tak chce spać! Zjadam guaranę. Trochę pomaga. Z nocnej jazdy zbyt dużo nie pamiętam. Lunatykowałam. Nieprzytomna byłam. W nogach 421 km – w końcu jest punkt kontrolny Czarka i Eli. Jestem tu tak zmasakrowana, że szkoda gadać. Ledwie kontaktuję, tak mi się chce spać. Na wszelki wypadek mówię Czarkowi i Eli, że to ja jestem. Najzwyczajniej w świecie przedstawiam im się – na wypadek gdyby w tym lunatykującym stworzeniu nie rozpoznali mnie. Ubaw musieli mieć niezły;).
Siekierowata kawa
Na tym punkcie dostaję wszystko. To najlepszy punkt, bo mam podetknięte pod nos dokładnie to czego potrzebuję, wtedy gdy potrzebuję i w temperaturze jakiej potrzebuję. Tj. jest to prawie zimna, mocna kawa sypana i chłodna zupa pomidorowa. Całe szczęście! Gdyby były gorące, bo rozwaliły by mi krtań, która od zimnego, nocnego powietrza ostro nawala (chrypa, kaszel i inne takie). Jakby tego było mało jest też stół, na którym kładę głowę. Pomna strasznej wtopy na BBT, gdy budzik mi nie zadzwonił w Iłży – niczego nie nastawiam. Nie liczę na zawodny sprzęt, lecz na żywego człowieka - mówię Michałowi by mnie obudził za parę minut. W międzyczasie siekierowata kawa zaczyna działać. Nie zasypiam. Jadąc przez Wydminy mijamy imprezowiczów wracających do domów. No tak. Lato. Gorączka sobotniej nocy.
Uuuuu! Aaaaaa!
Przed Rynem jest wredny dziurawy odcinek drogi. Trzęsie strasznie. Od tego trzęsienia bolą mnie mięśnie. Chyba wszystkie mięśnie jakie w sobie posiadam. Uuuuuu! Aaaaaa! Aaaaałaaaa! Piszczę i zawodzę. Do Mrągowa, na kolejny punkt, docieramy gdy już jest jasno. Oznaczony jest skręt w boczną uliczkę, ale punktu nie widać. I wtedy Wilk zauważa jakiegoś młodego człowieka snującego się przed ośrodkiem poniżej drogi. To pewnie tam. Jedziemy po kostce w dół.
Urocza, słodka przekąska
Atmosfera tu jest straszna. Senny młodzieniec ledwo stoi, jego kumpel dawno już poległ i leży na podłodze pod stołem.
Nieprzytomny.
Albo śpiący.
Albo umarły.
Tak czy owak – bez kontaktu. Sennemu młodemu tłumaczę, że chcę zimnawą kawę, taką by ją od razu łyknąć i nie poparzyć sobie gęby. Trochę muszę się natłumaczyć – bo nie jestem pewna czy mnie rozumie. Potem on tłumaczy mi, że muszę kawę zamieszać, ale tu z kolei mój umysł źle działa. Słyszę go, ale olewam tę gadaninię. Dochodzę do wniosku, że jednak miał rację gdy dopijam resztkę kawy – na dnie same kryształki cukru. Wcinam je w ramach uroczej, słodkiej przegryzki. Tu Monika i Kurier nie wpisali godziny przyjazdu. Ciekawe kiedy tu byli....
W towarzystwie
Ostatni punkt (552 km), to punkt nad jeziorem. Jestem coraz większym zombie. Jedzie z nami chudy chłopak ubrany w pomarańczowy strój. Wyraźnie ma więcej sił niż ja i w skrytości ducha dziwię się, że z nami jedzie (a jechał z nami kawał drogi! – Jakoś pewnie niecałą stówę). Chyba woli w towarzystwie niż solo. Gdybym miała tyle sił, to bym poleciała na metę. Ale nie mam. Są górki, wlekę się na nich. Ryczeć mi się chce. Spać mi się chce. Nic mnie nie boli, czuję tylko tą senność. Zaraz padnę!
Ewakuacja
Nad jeziorem jem pomidora i chyba banana (a może mi się to przyśniło). Siedzę też na kanapie (miękka kanapa nad jeziorem? Chyba faktycznie jestem w złym stanie skoro widzę prawdziwą kanapę!) Siedzi tu z nami pomarańczowy i obsługa. Naraz Michał czytający listę stwierdza, że Kurierzy są chyba niedaleko przed nami. Potem ktoś gada, że nadjeżdżają właśnie kolejni zawodnicy. W tej sytuacji wyjście jest tylko jedno: natychmiastowa ewakuacja. Ewakuuję się. Michał i pomarańczowy chwilę po mnie.
Fe!
Końcówka to same górki. Czuję się średnio. Niby nic mnie nie boli ale jestem jakaś taka wymemłana. Jakby mnie ktoś wyrzygał. A fe! Oszczędzam energię na czym się da. Nie odwracam się. Nie mówię. Nie przewijam MP3. Nie uśmiecham się. Minimum ruchów. Siedzę i kręcę. To wszystko. Kątem oka spostrzegam, że Michał obserwuje mnie z pewnym niepokojem. Na wypadek gdyby wpadł na pomysł, że jedzie z żywym trupem – uśmiecham się i nawet wyrzucam z siebie kilka słów. Gadam, że straszna rzeźnia i uśmiecham się słodko.
Odliczanie
I tak się masakruję aż do Lubomina.
Jeszcze niecałe 2 godziny masakry.
Jeszcze godzina masakry.
Jeszcze 1,8km.
Nie no! DOSYĆ już tego.
Może zrezygnuję i pójdę spać teraz, tutaj. Potem zostaje 580m. To niemożliwie daleko. No i jest meta – a jednak dotarłam tu! Szybko patrzę na godzinę. 10:43. Ale gdzie te pieczątki? Gdzie lista? Na końcu trawnika. Biegnę po trawie i mówię metowemu: 10:43. A on na to, że dodaje mi 1 minutę. Za co tak sroga kara?
Małe robaczki
Siedzimy pod parasolem. Jemy arbuzy i chyba też banany. Owoce jedzą też mrówki, które łażą po stole w jakiejś nieprawdopodobnej ilości. Widzę małe robaczki.... I wtedy słyszę jak metowy gada przez telefon. Podaje komuś czas naszego wjazdu na metę. Podawał Kurierowi, który był żywo zainteresowany naszym wynikiem, w końcu cały czas deptaliśmy im po piętach ;). Siedzimy jeszcze trochę. A potem we trójkę (z pomarańczowym, którego przed metą gdzieś wcięło, a który na mecie się znów zmaterializował)wracamy do bazy. Te 10 km, które w sobotę rano były takie lekkie, teraz dają mi ostry wycisk. Człapiemy pomału, a mimo to jest niewyobrażalnie ciężko.
Na wszelki wypadek
W bazie prysznic, potem ryż z sosem warzywnym, niesamowite, cudownie gorzkie ciemne piwo Hopus Pokus (przywiezione na tę okoliczność specjalnie dla mnie przez Wilka z Warszawy) i pogaduchy. Poleżeliśmy, popróbowaliśmy spać, ale nam się nie udało. Na wszelki wypadek, aby nie zaliczyć porażki – nie wznowiliśmy poszukiwań rzeki.
Późnym popołudniem pakujemy się do auta Tomka i jedziemy na uroczyste zakończenie maratonu. Potem we trójkę jedziemy do Warszawy. Po drodze zatrzymujemy się na pierwszym napotkanym Orlenie i bierzemy kawę oraz lody. Zjeżdżamy się tu z Hipkami, którzy biorą to samo co my.
Epilog
Debiut w maratonie w duecie z Wilkiem oceniam jako bardzo udany, po raz pierwszy jechaliśmy razem na zawodach i było znakomicie. Uzyskany wynik przekroczył moje najbardziej optymistyczne założenia (wersja optymistyczna to 27 godzin, pesymistyczna 33 godziny, wersja rzeczywista 25 godzin i 29 minut). Zajęliśmy 20 miejsce open na niespełna 100 startujących osób, natomiast wśród 6 dziewczyn byłam trzecia.
Zadowolona jestem też z tego, że udało mi się zapanować nad sennością, która na każdym ULTRA jest moim największym problemem. Jadąc solo z pewnością bym takiego czasu nie wykręciła. Obecność drugiej osoby daje ogromnie dużo, nawet jeśli nie zawsze taka wspólna jazda polega na wiezieniu się na kole. Piękna była też sama trasa – widoki były wprost cudowne.
Trasę podzieliło mi na 2 części.
Mapa nr 1:
Mapa nr 2:
Zdjęcia:
Pierścień Tysiąca Jezior
komentarze
Gratuluję tak dobrego wyniku... No jakby rzec wyścig to wyścig... Powodzenia życzę w kolejnych startach i jeszcze lepszych osiągnięć.
PS:
Dziewczyny Wy się trochę uspokójcie... bo jak tak dalej pójdzie to rzucam rower... kbialy2002 - 05:45 poniedziałek, 13 lipca 2015 | linkuj
PS:
Dziewczyny Wy się trochę uspokójcie... bo jak tak dalej pójdzie to rzucam rower... kbialy2002 - 05:45 poniedziałek, 13 lipca 2015 | linkuj
Coś mam z komputerem (albo nie mogę sobie z nim dać rady). Twój blog pisany jest maczkiem i nie mogę go rozczytać.
Gratulacje !!!
Byliśmy "blisko" przez semesy Ola - Kot Kot - Ola :-) Jurek57 - 22:15 piątek, 10 lipca 2015 | linkuj
Gratulacje !!!
Byliśmy "blisko" przez semesy Ola - Kot Kot - Ola :-) Jurek57 - 22:15 piątek, 10 lipca 2015 | linkuj
Na trasie mijaliśmy się tylko na chwilę i nie było jak pogadać, tak samo w bazie - za dużo znajomych :)
Harpagan jesienią ? dodoelk - 13:53 piątek, 10 lipca 2015 | linkuj
Harpagan jesienią ? dodoelk - 13:53 piątek, 10 lipca 2015 | linkuj
Dzięki za wspólną końcówkę i gratulację za bardzo dobry czas! Przyjechałem wygrać, ale jak odpadłem od liderów to trochę pochopnie odpuściłem i zrobiłem sobie wycieczkę, dlatego nie było sensu się wyrywać na końcówce, bo godzina w jedną czy drugą stronę nie robiła mi w ogóle różnicy, a z Wami jechało się ok :)
KermitOZ - 23:18 czwartek, 9 lipca 2015 | linkuj
Wielka jesteś! A relację czytałam z zapartym tchem.
akacja68 - 20:40 czwartek, 9 lipca 2015 | linkuj
Ładnie, a krem pomieszany z czekoladą to chyba taki Twój znak rozpoznawczy ;).
mdudi - 16:31 czwartek, 9 lipca 2015 | linkuj
Gratuluję! Relacja, jak zawsze, pierwsza klasa!
Mam wrażenie, że tuż za Augustowem ktoś rozpylił coś w powietrzu, bo padałaś tam nie tylko Ty, ale również Tomek i ja.
No i mam nadzieję, że już przy kolejnej okazji skojarzysz mnie nie tylko z profilu... Hipek - 11:32 czwartek, 9 lipca 2015 | linkuj
Mam wrażenie, że tuż za Augustowem ktoś rozpylił coś w powietrzu, bo padałaś tam nie tylko Ty, ale również Tomek i ja.
No i mam nadzieję, że już przy kolejnej okazji skojarzysz mnie nie tylko z profilu... Hipek - 11:32 czwartek, 9 lipca 2015 | linkuj
Dzięki za wspólną trasę, dobrze się nam razem jechało, a czas wykręciliśmy elegancki.
wilk - 09:57 czwartek, 9 lipca 2015 | linkuj
No i to jest prawdziwa Cyborgini :) Jeszcze raz ogromne gratulacje :) !!!
starszapani - 19:19 środa, 8 lipca 2015 | linkuj
Komentować mogą tylko znajomi. Zaloguj się · Zarejestruj się!