Gatto.Rosablog rowerowy

informacje

baton rowerowy bikestats.pl
Statystyki zbiorcze na stronę

Znajomi

wszyscy znajomi(99)
Kalendarz na stronę

wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Kot.bikestats.pl

linki

Wpisy archiwalne w kategorii

Kot w wielkim mieście

Dystans całkowity:8457.98 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:280:09
Średnia prędkość:22.88 km/h
Maksymalna prędkość:49.50 km/h
Suma podjazdów:31699 m
Maks. tętno maksymalne:157 (0 %)
Maks. tętno średnie:128 (67 %)
Suma kalorii:4106 kcal
Liczba aktywności:39
Średnio na aktywność:216.87 km i 14h 44m
Więcej statystyk

Wakacje z Wilkiem / 14

Sobota, 16 sierpnia 2014 Kategoria Wakacje 2014, do 200, Kocia czytelnia, Kot w wielkim mieście
Km: 155.16 Km teren: 0.00 Czas: km/h:
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
: kcal Podjazdy: 1314m Sprzęt: Przełajówka Aktywność: Jazda na rowerze
Dziś ostatni dzień wyprawy (jutro jedynie krótkie dojazdy związane z powrotem do domu). Jedziemy najpierw do Castel Gandolfo, zaliczając jeszcze podjazd nad jezioro Albano (robimy tu sobie długą sjestę), a potem do naszego celu ostatecznego, czyli Rzymu. Wieczór spędzamy pod Bazyliką św. Piotra. Nocujemy 2 km od lotniska.


Zdjęcia:
https://picasaweb.google.com/102656043294773462009...

Wakacje z Wilkiem / 1

Niedziela, 3 sierpnia 2014 Kategoria Wakacje 2014, Kocia czytelnia, Kot w wielkim mieście, do 200
Km: 155.09 Km teren: 0.00 Czas: km/h:
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
: kcal Podjazdy: 2421m Sprzęt: Przełajówka Aktywność: Jazda na rowerze
Trasę w całości wymyślił, zaplanował i poprowadził Wilk. Drugiego dnia, który jest już właściwym początkiem wyprawy, docieramy Polskim Busem do Wiednia. Tu startujemy na dobre. Początek jest łagodny - rowerowe zwiedzanie miasta i wiedeńska kawa. Dzień gorący i słoneczny. W Mariazell, pod koniec pełnego jazdy po górach dnia, dopada nas burza. Kawałek dalej, nieopodal osuwiska, rozbijamy namioty. Przechodzi kolejna burza i ulewa. 
W poziomie: 155,09km
W pionie: 2421m.


Zdjęcia:
https://picasaweb.google.com/102656043294773462009...

Wakacje z Wilkiem - dojazd do Wiednia

Sobota, 2 sierpnia 2014 Kategoria Wakacje 2014, do 50, Kot w wielkim mieście, Kocia czytelnia
Km: 29.10 Km teren: 0.00 Czas: km/h:
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
: kcal Podjazdy: 81m Sprzęt: Przełajówka Aktywność: Jazda na rowerze
Początek to dojazd na dworzec PKP w Poznaniu i potem dojazdy w Warszawie. Gorący dzień, 34`C.


Zdjęcia:
https://picasaweb.google.com/102656043294773462009...

Poznań - Wrocław

Sobota, 19 lipca 2014 Kategoria do 250, Kot w wielkim mieście, Kocia czytelnia
Km: 226.25 Km teren: 0.00 Czas: km/h:
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
: kcal Podjazdy: 639m Sprzęt: Przełajówka Aktywność: Jazda na rowerze
Ze starsząpanią umówić się wcale nie jest tak łatwo, bo jak to starsi ludzie – wiecznie jest czymś zajęta ;). Koty z kolei lubią chadzać własnymi drogami i też z tym umawianiem bywa ciężko ;). Ustalamy więc termin wspólnego wyjazdu odpowiednio wcześniej. Wiem, że starowinka jeździ ze wsi do wsi (nie ma lipy!), bywa nawet nad morzem, by podreperować zdrowie.
Ach, ta starość!

A może by tak… z miasta do miasta? Umawiamy się zatem na tę sobotę na Wrocław. Aby nie było zbyt gderliwie i tylko o chorobach wieku podeszłego, jadą z nami dwaj młodzieńcy: Jurek57 i rmk.
......................................................................................................................................................
Kończy się to wszystko w niedzielę nad ranem. Jest 4:30 i to o tej godzinie, po licznych turbulencjach na trasie Poznań – Wrocław pilot, już zupełnie spokojnie, schodzi do lądowania nad śpiącym jeszcze Poznaniem. Koniec. Wchodzi do domu, niedbale zrzuca buty, uniform, rozplata włosy. Bierze prysznic, myje zęby, idzie spać.
......................................................................................................................................................
Ale od startu do lądowania mija doba. A podczas tej doby…

Co będzie dalej?
Budzik dzwoni w sobotę o 3:20. Rower wiernie stoi przy łóżku i czeka (prawdziwa miłość?). Śniadanie i w drogę na poznański dworzec główny, gdzie mamy się wszyscy spotkać. Z racji soboty i wczesnej godziny lecę głównymi ulicami. Są zupełnie puste. To sprawia, że na dworcu jestem grubo przed czasem. Jako pierwszy dojeżdża rmk, potem (razem) starszapani i Jurek57. Wspólna fotka na dobry początek i startujemy na dobre. Od samego rana (w okolicach wschodu słońca, gdy zwykle jest najzimniej) jest bardzo ciepło, aż 18`C. Strach myśleć co będzie dalej i jak to zniesiemy. Zaczynamy od Drogi Dębińskiej, potem kierujemy się ku Mosinie. Te szosy w tygodniu są koszmarnie zatłoczone autami i wtedy nie ośmieliłabym się nimi poprowadzić, ale sobotni poranek to jednak zupełnie co innego. Jest pusto. Początkowo jadę pierwsza (mam GPSa), potem Jurek57 i rmk trochę szarpią. Ciągną powyżej 30km/h, jednak nie trwa to długo i szybko ustalamy, że będziemy trzymać 26-28km/h. To dobre tempo, którym można jechać bardzo długo bez zmęczenia.

Reset
Temperatura wzrasta szybko i zarówno ja jak i starszapani czujemy potrzebę zrzucenia z siebie lekkich kurteczek, które mamy na sobie. Podczas tej krótkiej przerwy smarujemy się też kremami przeciwsłonecznymi i podjadamy. Za Śremem starszej resetuje się licznik - przez przypadek opierając o niego plecak wcisnęła jeden z guzików. Jest to 55km trasy. W okolicach Dolska zaczynają się małe podjazdy. Jedzie mi się dzisiaj od samego początku bardzo dobrze i czasem na tych góreczkach trochę odskakuję by porobić ekipie fotki. Nie zawsze mi się to udaje bo jadę po raz pierwszy z nowym aparatem i jeszcze nie do końca go ogarniam. Kolejną krótką przerwę robimy na ryneczku w Dolsku – kilka fotek i w drogę.

Zagubieni
Żar leje się z nieba, temperatura w słońcu przekracza już 30`C. Wystarczy się zatrzymać na sekundę i na skórze od razu pojawiają się kropelki potu. Jak skwarrrrrnie! Jakieś 3km przed Gostyniem wstępujemy na stację paliw by napić się kawy. To też okazja do tego, by choć przez chwilę pobyć w klimatyzowanym wnętrzu. Z kawą siadamy przy stolikach na zewnątrz. Lekko wieje i dzięki temu da się wytrzymać. Jemy, pijemy, żartujemy. W końcu jednak trzeba wsiadać na rowery. W pełnym słońcu jedziemy do Krobi. Upał daje się nam wszystkim we znaki, a najbardziej cierpi Jurek. Zwalniamy tempo i z drobnymi postojami ciągniemy do Miejskiej Górki. Tu robię kilka fotek i to tu.... gubimy się! Kiedy chowam aparat widzę, że jestem sama. Jadę zgodnie z tym co pokazuje GPS, w międzyczasie miga mi gdzieś Jurek (też jedzie sam). Krzyczę do niego. Wydaje mi się, że mnie widzi (obrócił się), więc jadę dalej. Gdy zerkam za siebie widzę, że jednak go nie ma. W tej sytuacji jadę aż do wylotu z miejscowości i tam czekam. Wkrótce telefon dzwoni (to starszapani) i ustalamy kto gdzie jest. Czekam na ekipę pod drzewem za przejazdem kolejowym. Jest tak gorąco, że w słońcu nie da się wytrzymać (37`C!).

Na zielonej trawce
Powietrze pali w gardło. W związku z obezwładniającym upałem postoje robimy bardzo często. Jest to niespieszna jazda od sklepu do sklepu. Za Miejską Górką mamy istną patelnię. Jedziemy w pełnym słońcu długi odcinek (ponad 10km) aż do lasów przed Żmigrodem. Tam wreszcie można troszkę odpocząć od palącego słońca. Powietrze jednak nawet tutaj jest gorące i jeszcze przed Żmigrodem musimy zrobić postój na trawce pod drzewem, bo Jurek zaczyna mieć początkowe objawy hipertermii. W tej sytuacji nawet pokonanie tych 2km do Żmigrodu może wyrządzić mu poważną krzywdę, zatem stajemy. Jest bosko. Trafiamy idealne miejsce pod rozłożystym drzewem. Lekki wiaterek też pomaga. Tak to można wypoczywać!

Zwiedzając Żmigród
W samym Żmigrodzie mieliśmy jechać do centrum (ale odpuszczam to, bo przebijanie się do centrum w takim upale, stanie na światłach, itd. z pewnością miłe nie będzie). Umyka też jakoś park z zespołem pałacowym - zamiast hotelowych dań i cen wolimy jednak te ze stacji. Tak więc w Żmigrodzie.... zwiedzamy stację Orlenu. Orlen = pyszna duża kawa. Biorę dużą. Kawą raczy się też Jurek. Potem domawiamy jeszcze zupę pomidorową.

Wycinanka
Ze względu na straszny upał zaczynam dyskusję o dalszej trasie. Planowo od Żmigrodu aż do Wrocławia mieliśmy zatoczyć łuk. Ładny, bo w okolicach Milicza i słynnych na całą Polskę stawów. Dochodzimy jednak do wspólnego wniosku, że nie jest to dobry pomysł i robienie łuku w tych warunkach będzie tylko niepotrzebnym katowaniem się. Wobec tego tnę trasę o dobre 60km. Do Wrocławia jedziemy najprostszą możliwą (mało ruchliwą) drogą. Zaczynamy od krótkiego odcinka DK5 (jest szerokie pobocze), potem odbijamy w lewo i robi się spokojnie. Przed Trzebnicą zaczynają się pagórki. Niektóre podjazdy są podstępne – droga niby jest płaska, ale jedzie się ciężko. To długa „jedynka” ;).

Henia, żabciu!
Przed Trzebnicą zatrzymujemy się jeszcze pod sklepem. Jurek wykonuje regulacje przy swoim rowerze. Wszystkiemu przypatruje się miejscowy pijak. Siedzi spokojnie na schodach, ale... na widok starszejpani doznaje olśnienia. Porzuca niedopalonego papierosa, niedopitą flaszkę wódki i niedojedzonego ogórka. Oczy mu błyszczą i... zaczyna się podryw! Zagaduje siwowłosą. Ta początkowo pozostaje oporna na te umizgi lecz w końcu przechodzą na „ty”.
- Heniu jestem, a ty?
I wtedy wszyscy poznajemy imię starszejpani:
- a ja Henia.
Słucham ich rozmowy i nie wierzę w to jeszcze, ale wygląda na to, że iskrzy miedzy nimi. Umawiają się nawet na randkę... u niego w domu na przyszły tydzień!! Henia obiecuje, że specjalnie dla niego tu przyjedzie. Zapowiada się inteligentnie, bo wspominają, że będą czytać książki. Wymieniają się numerami telefonu.
[Pospiesznie wyjmuję swoją komórkę i ja. Noooo!!! Tego numeru do starszejpani to ja nie znałam ;)).]
Przepiękna to i bardzo wzruszająca love story i nic nie szkodzi, że Heniu czasem myli imię ukochanej i nazywa ją Marysią.
Ważne, że dopieszcza ją inaczej: Henia, żabciu! - woła płomiennie.
Tego jednak już za wiele! Do akcji wkracza.... tata Heni – Jurek57 (nie widziałam, że oni są rodziną! ;)). W ostrych słowach przywołuje Henryka do porządku. Rozmowa znowu schodzi na książki i Henia prosi by którąś przyniósł z domu. Henryk łapie swój rower i mimo mocno chwiejnej równowagi pędzi co sił po któreś z dzieł. Miłość uskrzydla ;).
Gdy Heniu znika... skrzydła rozwijamy i my. Było wesoło, ale pora stąd uciekać.

Żądło Szerszenia
W Trzebnicy obowiązkowa fotka pod tablicą z nazwą miasta i jedziemy do parku na odpoczynek. Jurek moczy nogi i koszulkę w fontannie, rozsiadamy się na trawce. Mam tu okazję do wspominek. Żądło Szerszenia – Trzebnicki Maraton. Startowałam tu 3 razy, zawsze na najdłuższych trasach przekraczających 200km. W Trzebnicy zawsze było ciężko - „Kocie Góry” każdorazowo otwierały sezon. I zawsze był to sprawdzian formy po zimie. Często trudny sprawdzian. Opowiadam trochę o tych startach, namawiam też mocno wymęczonego upałem Jurka, by nie odpuszczał i zamiast ładować się do pociągu/szynobusu Trzebnica-Wrocław, jechał do końca rowerem. Okazuje się (nie po raz pierwszy!), że motywacja i wiara w siebie to połowa sukcesu. Jurek decyduje się jechać rowerem do Wrocławia i od tej pory jedziemy aż do końca razem ramię w ramię. Wyjazd z parku to długawy podjazd. Na Żądle Szerszenia był on zjazdem w stronę mety. Tu leciało się zawsze prawie na krechę i bywało nerwowo.

Nic, tylko splunąć
Jeszcze kilka górek i będzie płasko. W sobotnie popołudnie nawet na spokojnych drogach kierowców i ich pasażerów roznosi agresja. Pokrzykują przez otwarte okna, a jeden nawet się wychyla i pluje na nas. Trafia idealnie w mój łokieć. Rzucam wiązankę przekleństw, ale on już tego nie słyszy. Do Wrocławia docieramy późnym popołudniem. Dla Jurka57 to pierwsza trasa powyżej 200km. Witam go zatem w „klubie 200”. Spędzamy wspólnie cały wieczór na Starym Rynku. Bardzo tu ładnie. Miło tak siedzieć i patrzeć na zapadający powoli wieczór. Nasza nagroda za tę trasę :). Zapada ciemność i nadal temperatura nie chce spaść poniżej 30`C.


Cześć Kocie!
Po 22:00 ruszamy na dworzec. Do kas są duże kolejki. Plączemy się tu i nagle słyszę „Cześć Kocie!” Młoda dziewczyna patrzy na mnie z wesołym uśmiechem. Przez chwilę zastanawiam się skąd się znamy. Szybko mnie oświeca – to Angelika, a Gavek stoi obok w kolejce. Oni też dziś wymęczyli się na rowerach długą trasą w tym upale. Chwilę gadamy i wracam do ekipy.

Obcy facet
Po wejściu na peron zaczyna się meksyk. Wredny kolejowy beton twierdzi, że nie wpuści nas z rowerami do pociągu. Widać po nim, że władza nad nami sprawia mu chorą przyjemność. Pociąg jedzie przez pół Polski ale miejsc dla rowerów nie ma. Starszapani trochę dyskutuje. Odciągam ją jednak i po cichutku, chyłkiem, przemykamy na drugi koniec długiego składu. Nikogo o nic nie pytając upychamy się do środka. Jest strasznie gorąco i duszno. Pociąg ma opóźnienie. Naraz podchodzi do nas zupełnie obcy facet i mówi, że słyszał naszą rozmowę z kolejarzem i wie, że chcemy jechać do Poznania. Życzliwie informuje, że nie cały skład jedzie do Poznania, a ta część, w której właśnie siedzimy będzie niebawem odczepiana i Poznań ominie szerokim łukiem. Jak mogliśmy tego nie dopilnować i nie doczytać na tabliczce wagonu?! Wdzięczna mu jestem bardzo. Pospiesznie wychodzimy z pociągu i ładujemy się już bez większych historii do następnego. Jest tu miejsce na rowery i wygodny przedział dla nas. Chłopaki i starszapani śpią. Ja jakoś nie mogę i całą podróż spędzam to z przymkniętymi, to otwartymi oczami. Krótko przed 4:00 nad ranem docieramy do Poznania. Tu każde z nas jedzie już w swoją stronę.

Jest 4:30 i to o tej godzinie, po licznych turbulencjach na trasie Poznań – Wrocław, pilot już zupełnie spokojnie schodzi do lądowania nad śpiącym jeszcze Poznaniem. Koniec. Wchodzi do domu, niedbale zrzuca buty, uniform, rozplata włosy. Bierze prysznic, myje zęby, idzie spać.

Dziękuję starszejpani, Jurkowi57 i rmk za bardzo udaną sobotę! Mam nadzieję, że nie zraziliście się i jeszcze razem pojeździmy! :)

Fotki: https://picasaweb.google.com/102656043294773462009...

Mapa:

Kraków

Niedziela, 13 lipca 2014 Kategoria do 50, Kot w wielkim mieście, Kocia czytelnia
Km: 12.54 Km teren: 0.00 Czas: km/h:
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
: kcal Podjazdy: 77m Sprzęt: Przełajówka Aktywność: Jazda na rowerze
Wstajemy o 6:30. Za oknem piękny dzień. Jemy śniadanie i jedziemy na miasto. Piotr robi mi bardzo ciekawą wycieczkę po Krakowie. Przejeżdżamy kilkanaście kilometrów, odwiedzamy Kopiec Krakusa, z którego rozciąga się piękny widok na miasto, jedziemy nad Wisłę, pod Wawel, na Starówkę, mały rynek, pod bramę floriańską, teatr, barbakan i kończymy na dworcu Kraków Główny. Przede mną ponad 8 godzin jazdy pociągiem do Poznania. Bez miejscówki, ale na szczęście nikt mnie nie przegania i całą podróż spędzam siedząc komfortowo przy oknie i drzemiąc raz po raz.

Poznań - Kraków

Sobota, 12 lipca 2014 Kategoria do 450, Kot w wielkim mieście, Kocia czytelnia
Km: 423.50 Km teren: 0.00 Czas: 17:18 km/h: 24.48
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
: kcal Podjazdy: 2006m Sprzęt: Przełajówka Aktywność: Jazda na rowerze
Szczegóły później. Pozdrawiam z Krakowa.
..........................................................................................................
O wyjeździe do Krakowa myślałam od dawna, a ponieważ Wax zapraszał, to pozostało mi tylko trafić na jakąś sobotę z dobrym wiatrem i polecieć tę trasę. Brak przeszkadzającego wiatru to był właściwie jedyny warunek. No i taka sobota w końcu nadeszła. Zapowiedziałam się więc z wizytą ;). Od samego początku planowałam pojechać tę trasę turystycznie, z robieniem zdjęć i bez napinki na mocne tempo.

Księżycową nocą
Budzik dzwoni o 2:00 w nocy z piątku na sobotę. Rower stoi obok łóżka gotowy do jazdy. Szybkie śniadanie (wersja okrojona bez kawy, ciasteczek, radia oraz gazety) i gotowa jestem również ja. Godzina 3:01 – ruszam.... i zaraz wracam do domu. Jest chłodno i wg prognoz może popadać (choć na razie jest piękna, księżycowa noc). Wracam po ocieplacze na kolana – może się przydadzą? (Nie przydały się, ale co się przewiozły przez pół Polski to ich ;)). Po tym małym zamotaniu, wreszcie jadę. Mniej więcej 10km od domu po raz pierwszy zerkam na GPSa i.... zonk. Zamiast pokazywać trasę tak jak zwykle, orientuje ją na północ. Przez to w ogóle nie mogę się połapać w tym co widzę. Wściekła jestem jak diabli. Jeśli nic się z tym nie da zrobić, to położę trasę na samym początku! Dzwonię do Krzycha z nadzieją, że będzie potrafił mnie zdalnie poinstruować co zrobić by trasa pokazywała się normalnie. A jeśli się nie uda?... Znowu lecą długie minuty. Po nerwowej wymianie zdań ustawiam wyświetlanie trasy w taki sposób, do jakiego jestem przyzwyczajona. Teraz mogę już jechać.

Jedna z tych chwil
Złe emocje szybko uciekają. Tak samo jak szybko ucieka noc. Widoki są wspaniałe: po lewej fioletowo-czerwone niebo tuż przed wschodem słońca, po prawej jeszcze granat nocy i księżyc w pełni. To jedna z tych chwil, gdy żałuję, że jestem tu sama. Wschód słońca oglądam już za Środą Wlkp., w Sulęcinku, po przejechaniu 40km trasy. Za Krzykosami wjeżdżam na mało przyjemny odcinek gdzie DK11 i 15 przez chwilę biegną razem. Przebijam się przez remontowany most na Warcie i uciekam z tej szosy, która dziś w związku z bardzo wczesną porą nie jest aż tak zatłoczona. Bokami jadę do Jarocina. Który to już raz jadę przez to miasto? Nooo, w każdym razie jadę już prawie na pamięć ;). Jarocin też jeszcze spokojny.

Sami swoi
W Dobrzycy, na 91km trasy zatrzymuję się na stacji by wypić pierwszą dziś kawę. Znam tę stację z zeszłego tygodnia, kiedy to odwiedziłam ją wracając z Ostrowa. Mają tu dobrą i mocną kawę. Trafiam nawet na tę samą zmianę co wtedy. Chłopaki rozpoznają mnie i traktują prawie jak koleżankę ;)
- dokąd tym razem?
- do Krakowa.
- no to kawałek będzie.
- ano, ¼ mam już prawie za sobą, pora na kawę :)
Jeden z nich też trochę jeździ rowerem, więc moja wycieczka z Poznania do Krakowa nie wydaje mu się dziwna. Piję kawę i jem placek. Uzupełniam wodę, nadaję pierwsze smsy z trasy.

Barszcz
Aż do tego momentu z wiatru za dużego pożytku nie miałam, prawie 100km we względnej ciszy. Między Dobrzycą a Ostrowem i kawałek za Ostrowem podziwiam rosnący przy drodze barszcz Sosnowskiego. Sporo tego paskudztwa tu jest, a niektóre egzemplarze są już porządnie wyrośnięte. Krótki przystanek na fotkę robię w Raszkowie (ładny kościół ze smukłą, strzelistą wieżą), a potem zatrzymuję się dopiero w Ostrowie.

Łaciate
Odtąd jadę trasą, której nie znam z żadnych swoich wcześniejszych wypadów. Wyjazd z Ostrowa mało przyjemny. Droga średnio szeroka, bez pobocza, spory ruch. Pierwszy większy podjazd dzisiejszego dnia to wdrapywanie się pod kościół w Kotłowie, to podjazd z poziomu 120m n.p.m. na 208m n.p.m. Rozciągają się stąd rozległe widoki na dolinę Prosny. Smaruję się kremem przeciwsłonecznym (pogoda jest piękna, zapowiadanego deszczu brak) i jadę w dół. Przez Grabów n. Prosną przelatuję bez zatrzymywania. Od teraz aż do Węglewic Prosnę mam po prawej. To bardzo długa i dość dziurawa szosa przez las. W Węglewicach robię postój pod ładnym, drewnianym kościółkiem. Drogi mam spokojne, ale niestety dziurawe i łaciate. Takie telepanie się po dziurach znacznie spowalnia i męczy. Aż do Galewic wzdłuż drogi powbijane są znaki, że jest to trasa orienteringowa. Przy okazji też trasa wybitnie niewygodna.

Granat i dynamit
Jadąc tak mijam dwie wioski o zabawnych nazwach. Pierwsza to maleńka Zmyślona, a druga - Bagatelka. Jest ciepło, słonecznie i wieje. Wieje w plecy, tylno-bocznie i bocznie (dokładne w tej kolejności). Na szczęście ani przez chwilę nie doświadczam wiatru centralnie w twarz. W Czastarach (193km) mam już ochotę na zjedzenie czegoś solidniejszego niż słodycze. Wstępuję do sklepu - kupuję dwie bułki i serek topiony oraz sok z granatów. Kto wie, może dzięki granatom będę jak dynamit? ;) Siadam na rozgrzanym bruku pod sklepem i zjadam śniadanie. Przez Wieluń jadę już bez zatrzymania. Kilkanaście kilometrów dalej przejeżdżam przez most na Warcie. W Działoszynie pojawiają się pierwsze znaki na Częstochowę. Opuszczam województwo łódzkie i wjeżdżam do śląskiego.

Kamykowy deszcz
Ciągnę jeszcze niecałe 30km, myślami będąc przy mocnej kawie. Nie chce mi się co prawda spać, ale chętnie bym pozyskała trochę energii i wypiła coś ciepłego. Wypatruję więc stacji. Pierwszą większą napotykam w Kamyku. Nazwa miejscowości pasuje idealnie do nawierzchni – pod kołami mam asfaltowe kamyki wysypane na drogę. Pryskają one na mnie spod kół przejeżdżających aut. Stacja jest duża. W obsłudze dwie młode dziewczyny. Nie mam ochoty na zabawę z zapinaniem roweru, więc pytam je czy mogę go wziąć do środka. Nie mają nic przeciwko. Ni z tego ni z owego czuję się przynaglona aby się wytłumaczyć. Mówię więc, że jestem daleko od domu, że jadę do Krakowa i jeśli ktoś mi teraz ukradnie rower, to będę miała duży problem. Wypytują mnie skąd jadę i gdy mówię, że z Poznania to nie mogą uwierzyć, że tak długą trasę robię samotnie w całości w jeden dzień. Ekspres coś nawala. Zamiast dużego capuccino mam małą czarną. Okazuje się, że zabrakło w podajniku mleka. Dziewczyna dolewa, i naciska przycisk - w ten sposób w cenie capuccino dostaję osobliwą podwójną kawę z pojedynczą śmietanką. Lepiej tak niż odwrotnie :)). Wychodzi duża filiżanka pełna po sam brzeg. Nadaję stąd kolejne smsy z trasy. To 270km. Do celu jeszcze daleko.

Olsztyn, czyli słońce Jury
Od wyjścia ze stacji zaczynam zataczać długi na 38km łuk otaczający od wschodu Częstochowę. Nie chcę pchać się przez miasto, w którym pewnie będzie duży ruch i które dziś akurat nie jest moim celem. Jadąc po tym łuku znaki na Częstochowę widzę jednak co rusz. To właśnie też na tym łuku pojawiają się pierwsze górki. Gmina Mstów chyba mści się na mnie – robię tu zjazd i podjazd doliną Warty. Gdybym była zmęczona, to pewnie bym pomyślała, że mam jakieś urojenia i zaczynam widzieć różne dziwne miejscowości, których nie powinno tu być, jak np. Konin, czy Olsztyn :). No ale to Konin zupełnie niepodobny do Konina w Wielkopolsce, a Olsztyn do Olsztyna na Warmii. Ten Olsztyn to, zgodnie z tablicami informacyjnymi, „Słońce Jury”. Coś w tym musi być, bo piękne skały są widoczne z niewielkiego rynku. I to właśnie jest to co w długich liniowych trasach lubię najbardziej: wychodzi się z domu rano i pod wieczór jest się w miejscu do domu zupełnie niepodobnym :).

Czy będą szczęśliwi?
Okolica robi się coraz bardziej pagórkowata. Górki, ach górki! Po trzysetnym kilometrze podjazdy wchodzą pomału. 7%, 9% a nawet 12%. Jest co mielić! Piękne widoki są jednak wspaniałą nagrodą. W końcu to Jura, Park Krajobrazowy Orlich Gniazd! Jest wczesny sobotni wieczór i w wielu miejscach spotykam najpierw auta z weselnikami, potem mijam lokale, gdzie ludzie się bawią na weselach. Czy będą szczęśliwi? Mijam też mnóstwo osób w wystrzałowych strojach i fryzurach chodzących po ulicach. Pokonuję kolejne wzniesienia. Czasami obracam się za siebie i sprawdzam, czy nie ma za mną jakiegoś super widoku i dobrze robię, bo widoki są. W Żarkach wysyłam wiadomość do Waxa. Do celu jeszcze niecała stówka. Cały czas jedzie mi się bardzo dobrze. Krótki przystanek robię na wzgórzu Laskowiec, pod ruinami kościoła p.w. św. Stanisława. Jest tu punkt widokowy, z którego rozciąga się wspaniały i bardzo rozległy widok na okolicę.

Milion flaszek
Mój dzień powoli dobiega końca. Pospieszne spojrzenie przez ramię – za mną krwawy zachód słońca. Umawiamy się z Waxem, że wyjedzie mi z kolegą na spotkanie. Pierwotnie planuje dojechać do Skały, potem wymyśla, że pociągną kawałek dalej do Wolbromu. Znaki na Wolbrom pojawiają się co jakiś czas, więc gdy wreszcie docieram tam, robię fotkę. Docieramy do tej miejscowości prawie jednocześnie. Oni czekają pod sklepem. Ja czekam na zamkniętym przejeździe i gdy tylko go otwierają podjeżdżam pod sklep. Jest już głęboka szarówka, na liczniku 373km. Szybkie, wesołe powitanie i ładuję się do sklepu również ja. Na półkach prawie sam alkohol, a klienci w kolejce mają chyba lekko wzięte, bo czuję, że samym powietrzem można się tu upić. Pośród miliona flaszek są tu też jednak zwykłe produkty jak. np. słodycze, czy cola.

Zatańczymy?
Stąd do celu zostało niecałe 50km. Jedziemy we trójkę: Wax na szosówce, Adam na... ostrym kole i ja na przełajówce. Adam nogi ma potężne i żadna z górek, mu na ostrym nie jest straszna. Na zjazdach też idzie mu znakomicie. Na płskim usiłuję mu dotrzymać koła, ale jest to możliwe tylko przez kilka chwil. Od czasu gdy jedziemy we trójkę jest znacznie weselej i przyjemniej. Można pogadać, pośmiać się i kilometry same uciekają. Szarówka przechodzi w ciemność. Jest pełnia księżyca. Piękna noc :). Jedzie się super aż do zjazdu przed Przybysławicami. Wax mocno ucieka, ja natomiast jadę za Adamem. Nagle słyszę dziwny trzask i widzę jak jego rower tańczy po całej drodze. Potem Adam zaczyna hamować nogą i idą najprawdziwsze iskry spod bloku. W końcu udaje mu się zatrzymać. Okazuje się, że zablokowało się tylne koło, a potem pękł łańcuch, który poleciał gdzieś na ulicę. Jedynym wyjściem było w takim przypadku wyhamować z buta. Szczęście, że to się nie skończyło glebą, bo zjazd był długi!

Kraków

Wax już dawno na dole, dzwonimy więc by wracał do nas. Musi zmielić praktycznie cały podjazd od nowa ;). Łańcuch udaje się znaleźć, ale nikt z nas nie ma skuwacza. Przed Adamem 15km... spaceru. Proponuje, żebyśmy jechali, a my... przystajemy na to, mając nadzieję, że uda mu się załapać na jakiś autobus (udało się). No i w końcu jest: KRAKÓW! Obowiązkowa fotka przy tablicy z nazwą i nocne zwiedzanie miasta. Jest ślicznie! Warto było jechać taki kawał drogi, aby zobaczyć Stare Miasto w nocnej scenerii. A potem jest już tylko lepiej: gorący prysznic, równie gorąca herbata z miodem i cytryną i wielka miska makaronu z pysznym sosem szpinakowo-warzywnym. Spędzam z Anią i Piotrem bardzo miły późny wieczór.... hm... wczesną noc? ;) i idziemy spać coś przed 2:00.


Fotki: https://picasaweb.google.com/102656043294773462009...

Trasa:

Z Wilkiem do Pragi / 4

Poniedziałek, 16 czerwca 2014 Kategoria do 200, Kot w wielkim mieście, Kocia czytelnia
Km: 151.44 Km teren: 0.00 Czas: km/h:
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
: kcal Podjazdy: 1873m Sprzęt: Przełajówka Aktywność: Jazda na rowerze
W nocy prawie nie śpię. Zasypiam co prawda szybko, ale równie szybko budzi mnie zimno i (jak zwykle przy zimnych noclegach) zatkany nos. Kiedy się trochę rozwidnia sprawdzam temperaturę. Są tylko 3 stopnie powyżej zera. Zasypiam dopiero na chwilę nad ranem, gdy już wychodzi słońce.

Niewidzialni
Gdy zbieramy się do wyjazdu, samochodem przyjeżdża właściciel terenu. Rzuca rybom karmę. Nic do nas nie mówi, prawie na nas nie patrzy. Zupełnie jak byśmy byli niewidzialni. Po lodowato zimnej nocy nie ma śladu. Robi się wręcz gorąco. W pierwszym lepszym sklepiku kupuję wodę i zaczynamy ostatni etap dojazdu do Pragi. Ta końcówka lekka nie jest. Nie wjeżdżamy co prawda na duże wysokości, ale pagórków jest sporo, a niektóre z nich to prawdziwe ścianki o kilkunastoprocentowych nachyleniach. Coś takiego męczy chyba znacznie bardziej niż jeden porządny, długi podjazd. Kilka razy zjeżdżamy nad rzekę Berounkę, a potem wydostajemy się podjazdami z jej doliny.
Najbardziej w kość daje stromy (12% jak pamiętam) podjazd pod zamek w Krivolacie - pod górę wiedzie tu długa droga wyłożona kamiennym brukiem. Podjazd ciągnie się jeszcze za zamkiem, my jednak jedziemy pod tę wspaniałą budowlę i robimy tu sobie przerwę na jedzenie. Najadamy się porządnie, bo planujemy już bez większych postojów dojechać aż do Pragi. Siedząc pod zamkiem zastanawiamy się czy księżniczki i książęta też się wytrzęsali na kamiennym bruku ;). Przed dojazdem do Pragi musimy dokończyć jeszcze podjazd zamkowy i wykonać z cztery następne. Końcówkę ostatniego z nich pokonujemy ramię w ramię. Jedziemy w sposób dla nas typowy: on na lemondce, ja w dolnym chwycie. Żartujemy sobie, że prawdziwi kolarze podjazdy pokonują trzymając kierownicę w inny sposób niż my teraz. Na żadną olimpiadę już jednak raczej nie pojedziemy, więc profesjonalizm odkładamy na bok ;).

Praga
Do samej Pragi prowadzi świetny zjazd. Niestety mój aparat zaczyna strajkować i zdjęcie, na którym stoję pod tablicą „Praha” nie wychodzi. A tak się poświęciłam, weszłam nawet w pokrzywy! Jazda po centrum Pragi nie jest łatwa ze względu na kamienny bruk i tory tramwajowe. Miasto jest za to piękne. Jestem tu po raz pierwszy. Michał był już kilkukrotnie i pokazuje mi najpiękniejsze miejsca. Pokonujemy stromy (11%) brukowany podjazd by zwiedzić Hradczany. Widok na miasto z góry jest wspaniały. Ale to przecież jeszcze nie wszystko! Spacerkiem idziemy pod katedrę św. Wita i na słynną Złotą Uliczkę. Potem zjeżdżamy na Most Karola. Gwarno tu, tłoczno i ładnie. Spacer kończymy na Rynku Staromiejskim. Przysiadamy na chwilę. Potem idziemy na obiad do McDonaldsa i wracamy z powrotem na Rynek. Siedzimy tak aż do 23.00.

Na bruku
Na dworzec autobusowy zbieramy się mając prawie godzinny zapas czasu do odjazdu. To sporo, ale jeszcze nie wiem, że to dobra decyzja. Ruszamy. To była chwila: myślałam, że jedziemy prosto, tymczasem Michał zaczął skręcać w lewo. Nie zdążyłam wypiąć pedału zatrzaskowego i z impetem runęłam na bruk mocno uderzając łokciem. To moja wina, powinnam bardziej uważać! Ból jest tak przejmujący! Tymczasem robi się małe zbiegowisko i wiele osób pyta, czy wszystko ok. Ktoś z werwą chwyta mnie od tyłu i stawia na ziemi. Aż mi się w głowie zakręciło. Na szczęście do dworca jest blisko i dajemy radę ze spokojem dojść tam pieszo.

Zdjęcia: https://picasaweb.google.com/102656043294773462009...
Czwarty dzień wg Wilka: http://wilk.bikestats.pl/1167611,Czechy-z-Kotem-4.html

Poznań - Tłuszcz za Warszawą

Sobota, 10 maja 2014 Kategoria do 400, Kot w wielkim mieście, Kocia czytelnia
Km: 375.21 Km teren: 0.00 Czas: km/h:
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
: kcal Podjazdy: 799m Sprzęt: Przełajówka Aktywność: Jazda na rowerze
Było grubo, było tłusto, był Tłuszcz!
Poprzednia próba dojechania do Tłuszcza nie udała się. Jazdę skończyliśmy wtedy w Sochaczewie. Sochaczew to był nieudany Tłuszcz. Jednak to, że wtedy nie wyszło oznaczało dla mnie tylko tyle, że gdy tylko pojawi się okazja, spróbuję jeszcze raz. Jestem trochę jak ta uparta koza, która skacze na pochyłe drzewo. Skacze tak długo aż wskoczy :)

Dobranoc państwu!
Wstajemy 10 minut po trzeciej w nocy. Za oknem kompletne ciemności, pada deszcz. Radio, śniadanie, kawa, ciastka. Zamiast gazety - trochę Internetu. Radiowiec kończy właśnie swoją audycję, mówiąc "dobranoc państwu!". Dobranoc? Jak to? Przecież właśnie zaczynamy dzień :). Ruszamy tuż po 5 nad ranem. Już nie pada, ale wg prognoz przez cały dzień możliwe są burze i ulewy. Tym razem jesteśmy na to przygotowani, a ja nauczona doświadczeniem po Niemieckiej Majówce biorę nawet folię NRC. Jakże inaczej jest niż wtedy gdy skończyliśmy w Sochaczewie! Huraganu brak. Wiatr nie przewraca za każdym razem gdy droga - choćby delikatnie - zmienia kierunek. Znając prognozę i wiedząc, że trasa jest łatwa, postanawiam trochę dać sobie w kość. Nie jadę na szosówce, lecz na istotnie cięższej przełajówce, zaopatrzonej w odpowiednio szersze opony.

Krem
Jedziemy we dwójkę. Krzysztof nakręca mocne tempo i muszę trochę popracować, by dotrzymać mu koła. Jadąc początek trochę wspominamy tamten dzień, odmierzam odległość, którą pokonałam wtedy sama. To prawie 28 km. W Witkowie, po ponad 60 kilometrach jazdy, coraz bardziej widać, że wiatr przepędza chmury, chwilami widać nawet błękitne niebo. Słońce świeci mocno, a my nie mamy kremu do opalania. Spalimy twarze! W Witkowie zatem latamy po sklepach w poszukiwaniu kremu. Udaje się kupić w aptece.


Szczęście
Pogoda jest bardzo dynamiczna. Wieje cały czas, choć chwilami ten wiatr chyba troszkę kręci i nie do końca jest w plecy. Wspaniałe widowisko za to cały czas jest na niebie. Ciemne napompowane wodą chmury, białe delikatne obłoki, błękitne niebo, ostre słońce. Taka sceneria towarzyszy nam cały czas. Trudno się tym nie zachwycić. Ulewy latają dookoła, a nad nami spokój. To nie do wiary, ale aż do samego Tłuszcza nie łapie nas ani jeden deszcz!


Nie mój
Dziurawy odcinek w okolicy Powidza jadę lekko. Grubsze opony przełajówki dają tu jednak przewagę. Niestety nie ma nic za darmo. Jest wygodniej, ale też wolniej. Cięższy rower trudniej rozpędzić, trudniej też utrzymać prędkość. Rezultat jest taki, że jedzie mi się ciężko. Krzysztof współpracuje ze mną bardzo dobrze. Jak zwykle nogę ma mocną. Jest tak silny, że całą trasę jedzie z przodu. Ja wychodzę na zmianę tylko raz i jest to niewiele znaczący epizod. Co więcej nie zawsze jestem w stanie utrzymać koło. Każdy podjazd to zerwanie mnie i lekkie Krzysia zdziwienie, dlaczego siedzę tak daleko z tyłu :). To chyba nie jest mój dzień i wygląda na to, że ta trzysetka starga mnie nieco. No ale! O to mi, zdaje się, chodziło….


Zbyt wygodny
Dłuższe postoje (z piciem kawy/herbaty) robimy dwa – pierwszy w Sompolnie po 130 kilometrze trasy (na znanej nam już stacji paliw), drugi w Gostyninie (w kawiarni jemy słodkie i pijemy herbatę). Grubo po setnym kilometrze docieramy do Chocenia. To jest to miejsce, w którym wtedy z wiatrem był prawdziwy dramat i trudno było nawet iść. Było siedzenie w rowie, w sklepie, kościele. Dziś to też właśnie tu wieje najmocniej. Mamy taki sentyment do tego miejsca, że robimy tu całą foto sesję :). Krótko po przekroczeniu dwusetnego kilometra zaczynam czuć ból pleców. No tak, jest to test przełajówki na długiej trasie. Sprawdzam tu między innymi to, czy wszystkie ustawienia są w porządku. Ból pleców nie jest jednak raczej spowodowany błędem w ustawieniach, a tym, że… rower jest zbyt wygodny. Tak wygodny, że zupełnie zapominam by raz po raz się poprzeciągać. Siedzenie w bezruchu przez kilka godzin musi się skończyć bólem. Przystępuję do gimnastyki (jadąc) i po około 50 następnych kilometrach czuję się daleko lepiej.


Rozjazd
Najładniejszy odcinek trasy to okolice Izbicy Kujawskiej i pagórki, które tam są. Dzisiejsza trasa aż do Gąbina pokrywa się z trasą do Sochaczewa (225 km). Tym razem w miasteczku nie zjeżdżamy na Sochaczew, tylko lecimy na Tłuszcz. Szosy, którymi jedziemy są bardzo różnej jakości. Mamy długie odcinki świetnych asfaltów, ale pojawiają się też szosy z wybojami, koleinami, spękaniami i dziurami. Gdy ma się w nogach ponad 200 km coś takiego potrafi mocno wkurzyć. Znacząco spowalnia też tempo jazdy. Najgorzej wspominam frezowany i pełen kolein odcinek przed Nieporętem.


Warszawa
Odległość do Tłuszcza mamy lekko niedoszacowaną, ale to nic nie szkodzi. Jak się stargać to na całego! Najciężej jest na dworcu w Tłuszczu. Trzeba tu wejść po schodach na kładkę, a potem zejść do peronu. Na tych schodach robi mi się słabo z głodu. W wagonie dochodzę do siebie. Mam lekkie dreszcze i przez chwilę się nawet zastanawiam czy aż tak ze mną źle. Szybki ogląd pokazuje jednak, że dreszcze nie są niczym niezwykłym – parę siedzeń dalej chłopaki mają szeroko otwarte okno. Pociąg zatrzymuje się na stacji Warszawa Wileńska. Przejeżdżamy stąd rowerami na Centralną. Wielkie miasto, można się w nim zagubić. Kot w wielkim mieście :). Pod Pałacem Kultury robimy obowiązkowe foty i chowamy się na dworcu. Przed nami długa droga do domu, która zakończy się jazdą w ulewie około 3 w nocy (tak, tak, cały dzień pogoda nas litościwie oszczędzała, a na sam koniec zaserwowała obfity prysznic).

Uzyskana średnia prędkość: 28,8 (bez przeciskania się przez Warszawę, biegania po dworcach itd.)

Trasa:


Poznań - Berlin z Wilkiem

Poniedziałek, 28 kwietnia 2014 Kategoria do 400, Kot w wielkim mieście, Kocia czytelnia
Km: 376.37 Km teren: 0.00 Czas: km/h:
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
: kcal Podjazdy: 1012m Sprzęt: Kolarzówka Aktywność: Jazda na rowerze
Jesteśmy umówieni na mniej więcej drugą w nocy. Śpię może z godzinę, a potem przez zupełnie puste miasto jadę rowerem po Wilka w umówione miejsce. Gdy docieram na stację widzę światełko roweru i wysokiego, ubranego na czarno chłopaka. Niewiele rozmawiamy. Wsiadamy na rowery i jedziemy do domu na obiad. Gdyby ktoś oglądał tę scenkę z boku, pewnie by pomyślał, że to nocna uczta szalonych bulimików. Kto normalny o tej porze je obiad i pije herbatę? Po Wilku w ogóle nie widać tego, że w nogach ma już ponad 300 km. No ale czego się można było spodziewać? To zwycięzca zeszłorocznego MRDP i jednocześnie podróżnik, który ma na swoim koncie wiele spektakularnych i ciężkich wypraw rowerowych. Płaska trzysetka z Warszawy do Poznania z pewnością nie była dla niego męcząca.

Ruszamy we trójkę w trasę tuż po drugiej w nocy. Jest 7-8 stopni. Nie pada, wiatru też jakoś nie czuć. Ulice są zupełnie puste. Jedzie się bardzo dobrze.

Tempo dyktuje Krzysztof. Jest szybko. Wilkowi to w ogóle nie przeszkadza, ja również czuję się dobrze. Jadę raz jako druga, raz jako trzecia. Jest ciemno. Słabo widzę w nocy. Wilk uprzejmie doświetla mi drogę. Na niebie nie widać gwiazd. W okolicach Niepruszewa Krzysztof, który dotąd cały czas prowadził daje mi znak ręką, bym go zmieniła. Robię to bez słowa. Staramy się jechać tak, by Wilk nie zaczął ziewać i nie uciekł znudzony naszym towarzystwem. Na odcinku między Nowym Tomyślem a Zbąszyniem niebo z czarnego robi się jakby jaśniejsze. Jeszcze trochę i zacznie dnieć. Zbąszyń to prawie setny (dla Wilka czterechsetny) kilometr trasy. Decydujemy się na krótki postój na stacji paliw. Pierwsza stacja i pudło. Nic tu nie ma. Podjeżdżamy więc na kolejną. Bierzemy kawę (my) i herbatę (Wilk). Jemy też kanapki.

Wyjście na zewnątrz jest niemiłym przeżyciem. W środku było ciepło, na zewnątrz jest dotkliwie zimno. Gdy wsiadamy na rowery okazuje się, że przegapiliśmy moment wschodu słońca. Trochę szkoda, ale nadal jest bardzo ładnie. Nie jest nam jednak długo dane zachwycać się porankiem, bo oto pojawiają się mgły. Na początku są czarujące. Jadę akurat jako trzecia. Wilk tuż przede mną. Widzę jak wyjmuje aparat i jadąc robi fotki. Delikatne mgliste dywany szybko przechodzą w jedną wielką mgłę. Nie widać prawie nic.

Okulary zachodzą mgłą i co chwilę muszę je przecierać. Włosy niepostrzeżenie robią się mokre. Wojewódzka droga nr 303 jest dość parszywa – wąska i nierówna. Na szczęście jest bardzo wcześnie i nie doświadczamy tu wielkiego ruchu. Jest pusto. Siedem kilometrów przed Świebodzinem, w Jeziorach, na niedługim odcinku nawierzchnia przechodzi w bardzo nierówny kamienny bruk. Jedziemy tu powoli, chłopaki trochę mi odskakują, zatrzymują się i równocześnie chwytają za aparaty. Zostaję dokładnie obfotografowana. Mogę przez chwilę się poczuć jak prawdziwa gwiazda!


W samym Świebodzinie zatrzymujemy się na chwilę przed monumentalną figurą Jezusa. Tę figurę było widać już z daleka. Z bliska jest po prostu gigantyczna. Ustawiamy się do serii zabawnych fotek z figurą w tle.



Dzień rozpoczyna się na dobre. Mgły poznikały i pokazało się słońce. Lekko pomagający wiatr sprawia, że jedzie się lekko. Ze Świebodzina odbijamy na południowy zachód w stronę Krosna Odrzańskiego. Przed miasteczkiem pokonujemy podjazd. Nie jest to nic strasznego, lecz od kilku kilometrów jedzie mi się średnio (to mój mniej więcej 170 kilometr). Nic nie mówię, ale na widok tego podjazdu czuję ścisk w żołądku. Jadę jako trzecia. Modlę się aby nie cisnęli tu trzydziestką. Szczęśliwie sami z siebie lekko zwalniają i udaje mi się utrzymać koło.

W Krośnie Odrzańskim wiemy już, że tempo mamy bardzo dobre. Kilometry uciekają bardzo szybko, dlatego nie wahamy się i robimy przerwę pod sklepem Netto. Oni wchodzą do środka, ja zostaję z rowerami i wtedy podchodzi do mnie młody policjant. Zaczyna rozmowę, pyta skąd jedziemy i dokąd zmierzamy. Nie jest aż tak mocno zdziwiony tym co mu opowiadam, pyta jedynie, czy ja też jadę z nimi z aż tak daleka. Mówię, że z „aż tak daleka” jedzie tylko kolega w czarnym stroju. Natomiast my jedziemy z dużo bliższego Poznania. Policjant trzyma w ręku czasopismo rowerowe i przyznaje, że sam też jest cyklistą. Wypytuję go dokładnie o czekającą nas za chwilę DK32 do Gubina. Mówi, że to świetna droga. Bez pobocza, ale za to szeroka, równa, płaska i nie aż tak ruchliwa jak DK29 do Słubic. Sam na niej robi z kolegami treningi. Cieszą mnie bardzo jego słowa, bo ta droga była zagadką dla całej naszej trójki. Nawet Wilk jej nie znał. Wszystko co powiedział mi policjant zgadza się idealnie. Coraz częściej wychodzę na zmiany. Chcę mieć swój udział w wilkowej sześćsetce.


Przed przekroczeniem granicy w Gubinie proszę chłopaków o przerwę na stacji. Czuję, że lekko boli mnie gardło. Potrzebuję się napić ciepłej herbaty. Wybieram cynamonową. Siedzimy tu chwilę na trawce, bo moja herbata jest zbyt gorąca by wypić ją szybko. Na granicy ustawiamy aparaty i robimy fotki.

Na moim liczniku 200 km, średnia przekracza 30 km/h. Jest pięknie. W Niemczech pojawiają się delikatne zmarszczki. Podjazdy te nie są bardzo wymagające i mimo, że raz po raz daję zmiany nie czuję żadnego zmęczenia. Robi się coraz cieplej. Wilk ma w nogach ponad 500km i cały czas wygląda świeżo. Odcinek z pagórkami jest wyjątkowo ładny. Każde z nas jedzie inaczej. Ja całą trasę w chwycie dolnym, Krzysztof górnym, Michał natomiast na lemondce.


Wiosenne Niemcy podobają nam się. Kwitnące drzewa rosnące przy drogach i żółcące się pola rzepaków dodają mijanym miejscom uroku. Drogi są prawie puste. Nie musimy się spieszyć. Następuje chwilowe zupełne rozluźnienie. Jedziemy spokojnie, rozmawiamy. Robimy też dłuższą przerwę nad jeziorem. Prawie plaża :).

Zastanawiamy się czy jechać do centrum Berlina. Ostatecznie nie decydujemy się, bo bilety powrotne mamy wykupione nie z centrum, a z lotniska. Poza tym przedzieranie się przez miasto tej wielkości by dostać się do centrum z pewnością nie byłoby przyjemne. Ostatnie 70 kilometrów przed Berlinem jest już praktycznie zupełnie płaskie.

Im bliżej celu jesteśmy, tym ruch robi się większy. Nasza jazda staje się też coraz bardziej chaotyczna. Raz jesteśmy na ulicy, raz na drodze rowerowej. Niemieckie drogi dla rowerów na szczęście na ogół są wyasfaltowane i można nimi całkiem wygodnie jechać. Często nie są też niwelowane i tam gdzie szosa jest płaska, ścieżka faluje zapewniając trochę interwałowej zabawy. Przejazd do lotniska skąd odjeżdża nasz autobus jest dość męczący. Ciągłe światła i skakanie to na ścieżkę, to na szosę. Po drodze robimy jeszcze zakupy na podróż. Na ostatniej prostej wszystkie bułki, które Krzysztof trzyma przy kierownicy rozsypują się na ulicę. Ulica jest pusta. Krzysztof zostawia na jej środku rower i zbiera te bułki.


Gdy podjeżdża autobus trochę się boimy, czy weźmie nas z rowerami. Początkowo pan jest średnio przyjemny i każe porozkręcać rowery i zapakować w folie (Wilk jest przygotowany i ma folie również dla nas). Robię gapowatą, bezradną minkę trzymając w ręce koło, które właśnie zdjęłam. Z udawanym przerażeniem patrzę na swoje trochę brudne ręce i polakierowane na czerwono paznokcie (specjalnie na tę okoliczność przygotowane). Pan od razu się reflektuje, rzuca się do mojego roweru i pyta jak może pomóc. Potem jest już tylko łatwiej i okazuje się, że nawet folia nie jest potrzebna :). Kiedy Michał i Krzysztof pakują rowery, pan rozmawia ze mną. Pyta skąd jedziemy. Gdy mówię, że przyjechałam tu rowerem z Poznania zupełnie mi nie wierzy. Pokazuję mu więc licznik. W autobusie zaczyna się najtrudniejsza część wycieczki. Jest ciepło. Daje mi się we znaki słabo przespana noc przed zawodami na orientację i jeszcze większy brak snu przed dzisiejszą jazdą. Gadam jednak z Michałem przez całą drogę i dzięki temu nie tylko nie zasypiam, ale też droga mija mi bardzo szybko. W Poznaniu wysiadamy z autobusu. Wilk pomaga nam z rowerami.

Czas: 13:18:19
Średnia: 28,2 km/h – wliczone jest chodzenie z rowerem przy stacjach paliw, sklepach, dojście w okolice jeziora oraz (częściowo) kręcenie się (piesze) w kółko na stacji końcowej Berlin Schönefeld
(średnia bez łażenia wg GPS 30,5 km/h).

Trasa:

kategorie bloga

Moje rowery

Hardtail 78409 km
Przełajówka 51579 km
Terenówka 26133 km
Kolarzówka 51959 km

szukaj

archiwum