Wpisy archiwalne w miesiącu
Lipiec, 2021
Dystans całkowity: | 1207.83 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 39:18 |
Średnia prędkość: | 22.27 km/h |
Suma podjazdów: | 4673 m |
Liczba aktywności: | 5 |
Średnio na aktywność: | 241.57 km i 19h 39m |
Więcej statystyk |
Twilight
Sobota, 24 lipca 2021 Kategoria do 350, Kocia czytelnia
Km: | 323.36 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 12:44 | km/h: | 25.39 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | 1039m | Sprzęt: Kolarzówka | Aktywność: Jazda na rowerze |
Ruszam z domu wcześnie rano. Pogoda jest dobra, słonecznie,
lekki wiatr, raczej ciepło. Ubrana jestem lekko, ale jednak na długo. Sobotni
poranek to pora, gdy można beztrosko lecieć rowerem po najgłówniejszych
arteriach Poznania. Tak więc jadę DK 92, ul. Solną, Nad Wierzbakiem, Wojska
Polskiego, Koszalińską. Jest pustawo. Jedzie się dobrze. Na 47 km zatrzymuję
się na chwilę. Robi się ciepło i jest to pora, by zdjąć wiatrówkę oraz nogawki
i wysmarować skórę kremem przeciwsłonecznym.
To nadal jest poranek, jednak przejazd przez Szamotuły tradycyjnie nie jest zbyt przyjemny. Przejazd przez Obrzycko z kolei jest tak szybki, że na dobrą sprawę dopiero na wyjeździe z miasta orientuję się, że to już!
Potem jazda przez Puszczę Notecką, następnie jej północnym skrajem. Po przejechaniu 110 km na średniej prędkości 24,49 km/h, jestem w Wieleniu. Jest tu stacja Orlenu. Zgodnie z planem, zatrzymuję się. Muszę uzupełnić picie, wypić kawę, zjeść zapiekankę. To również tu spotykam się z moim partnerem do jazdy. Mam już wszystko ogarnięte, chowam akurat krem przeciwsłoneczny, gdy podjeżdża on i wita mnie słowami: a ty co się opierd…? Śmieję się. No fakt, to może wyglądać jak totalne leserstwo. Ruszamy. Chwilę jedzie za mną, ale nie po to przecież, by się chować. Bo za mną, jadącą w dolnym chwycie, trudno jest uzyskać jakiekolwiek korzyści, tak niska i płaska jestem wtedy. Po kilku minutach wychodzi na prowadzenie i zaczyna się galop. Z licznika nie schodzi zakres 30-34 km/h. Szybko. Potem mam okazję obserwować normalną reakcję organizmu na użądlenie pszczoły. Pszczoła żądli go w okolice mostka i… nie dzieje się nic szczególnego. Poza tym, że na chwilę się zatrzymujemy, co troszkę wybija z rytmu. Niemniej szalony galop trwa aż do Drezdenka.
Na wyjeździe z Drezdenka znany mi dobrze odcinek z drobnego kamiennego bruku. Tu zostaję z tyłu. Potem na chwilę się rozdzielamy i podjazd przed Dobiegniewem w całości robię sama. W samym Dobiegniewie jest już po prostu gorąco. To dobry moment, by przyjąć pepsi i lody. Od razu robi się fajniej.
Z Dobiegniewa jedziemy do Choszczna. Wracają tu wspomnienia z maratonów szosowych i jazdy Zdzicha Kalinowskiego na dobowy rekord. Nawet trochę się rozglądam, może on tu akurat też się gdzieś dziś kręci. Nikogo znajomego jednak nie ma. Z jazdy w dobrej prędkości nie zostało wiele. Każde z nas jedzie swoje. On z przodu, ja z tyłu. Mimo to, przykładam się. Zależy mi, by ta jazda nie była w trybie wycieczkowym, lecz sportowym. Przystanki owszem są, np. w Choszcznie, gdzie jemy obiad. Ale jak już jedziemy, to staram się. W końcu ten dzień nad morzem nie poczeka. Jeśli mamy tam dotrzeć przed nocą, to trzeba zagęszczać ruchy.
Nieprzyjemny jest przejazd przez Stargard. Przed miastem też średnio. Wymyśliłam chyba najgorszą drogę w województwie. Jest ona bardzo dziurawa, a na jej końcu jest w dodatku zakaz jazdy. Wszystko rozkopane i remont. Trzeba z 400 m przejść pieszo. Głupio mi z tego powodu, tym bardziej, że on na swój ironiczny sposób docenia jakość tej drogi. Na liczniku 220 km ze średnią 25,5 km/h.
Potem, za Stargardem, drogowo jest już lepiej. W Goleniowie Orlen. Czuję się dobrze i nawet wyglądam rześko, mimo przejechanych już niemal 260 km. Zamawiam bułkę na ciepło oraz pepsi. Ta bułka wchodzi ciężko…. On w tym czasie idzie na burgera i frytki. Zdążył tam dojechać, zjeść i wrócić, a ja… nadal nad tą bułką.
Dalsza droga miała być już na luzie, po technicznej drodze, wzdłuż S3. Miało to wejść łatwo i lekko. Tymczasem, nic bardziej mylnego! Gdzieś uciekła cała moc! Z trudem utrzymuję te 24-26 km/h. On się oddala i chyba myśli, że się obraziłam, bo przecież zupełnie nie wyglądam na zmęczoną.
Potem wjazd na wyspę Wolin, następnie Dargobądz, znany z BBT i DK nr 3. Ruch jest duży, na szczęście jest tu też pobocze. Sama końcówka nieco nerwowa. W Międzyzdrojach tłum ludzi, trudno się przebić nad morze. Jednak, co dziwne, na plaży ludzi jest znacznie mniej niż na mieście. Całości wyszło 323 km ze średnią 25,39 km/h. Szybkość na ostatnich 100 km trochę spadła. To chyba za sprawą dziurawej drogi przed Stargardem oraz niespodziewanego spadku sił za Goleniowem. Prawie całą trasę przejechałam w dolnym chwycie, bo wtedy mogę jechać z wyższą prędkością na mniejszym wydatku energetycznym. Na szczęście mój kręgosłup jest bardzo giętki i mogę sobie na coś takiego pozwolić.
Twilight. Zmierzch. Słońce jest tuż pod taflą morza. Zatopione. Ale niebo nie jest jeszcze ciemne. Czaruje nas pięknymi kolorami, które występują tylko o tej porze, która nie jest ani dniem, ani nocą. Te krótkie chwile są piękne. Zdejmujemy buty, idziemy plażą, robimy zdjęcia, wstawiam rower do wody, moczę stopy. Ale fajnie! No ale, żeby nie było zbyt dobrze, jest tu chyba milion komarów! A wszystkie one wściekle głodne.
„To ty jesteś specjalistką od miejscówek” – słyszę, więc pora pomyśleć o noclegu. Spakowani jesteśmy minimalistycznie, ale jesteśmy gotowi na noc w terenie. Proponuję 3 opcje: na zachód do lasu, na wschód na nielegalu do Parku Narodowego, albo zaraz za tory w ulicę Cmentarną, bo tam też jest las. Trzecia opcja wygrywa, bo to najbliżej. Jeszcze tylko małe zakupy i jedziemy w las.
To nadal jest poranek, jednak przejazd przez Szamotuły tradycyjnie nie jest zbyt przyjemny. Przejazd przez Obrzycko z kolei jest tak szybki, że na dobrą sprawę dopiero na wyjeździe z miasta orientuję się, że to już!
Potem jazda przez Puszczę Notecką, następnie jej północnym skrajem. Po przejechaniu 110 km na średniej prędkości 24,49 km/h, jestem w Wieleniu. Jest tu stacja Orlenu. Zgodnie z planem, zatrzymuję się. Muszę uzupełnić picie, wypić kawę, zjeść zapiekankę. To również tu spotykam się z moim partnerem do jazdy. Mam już wszystko ogarnięte, chowam akurat krem przeciwsłoneczny, gdy podjeżdża on i wita mnie słowami: a ty co się opierd…? Śmieję się. No fakt, to może wyglądać jak totalne leserstwo. Ruszamy. Chwilę jedzie za mną, ale nie po to przecież, by się chować. Bo za mną, jadącą w dolnym chwycie, trudno jest uzyskać jakiekolwiek korzyści, tak niska i płaska jestem wtedy. Po kilku minutach wychodzi na prowadzenie i zaczyna się galop. Z licznika nie schodzi zakres 30-34 km/h. Szybko. Potem mam okazję obserwować normalną reakcję organizmu na użądlenie pszczoły. Pszczoła żądli go w okolice mostka i… nie dzieje się nic szczególnego. Poza tym, że na chwilę się zatrzymujemy, co troszkę wybija z rytmu. Niemniej szalony galop trwa aż do Drezdenka.
Na wyjeździe z Drezdenka znany mi dobrze odcinek z drobnego kamiennego bruku. Tu zostaję z tyłu. Potem na chwilę się rozdzielamy i podjazd przed Dobiegniewem w całości robię sama. W samym Dobiegniewie jest już po prostu gorąco. To dobry moment, by przyjąć pepsi i lody. Od razu robi się fajniej.
Z Dobiegniewa jedziemy do Choszczna. Wracają tu wspomnienia z maratonów szosowych i jazdy Zdzicha Kalinowskiego na dobowy rekord. Nawet trochę się rozglądam, może on tu akurat też się gdzieś dziś kręci. Nikogo znajomego jednak nie ma. Z jazdy w dobrej prędkości nie zostało wiele. Każde z nas jedzie swoje. On z przodu, ja z tyłu. Mimo to, przykładam się. Zależy mi, by ta jazda nie była w trybie wycieczkowym, lecz sportowym. Przystanki owszem są, np. w Choszcznie, gdzie jemy obiad. Ale jak już jedziemy, to staram się. W końcu ten dzień nad morzem nie poczeka. Jeśli mamy tam dotrzeć przed nocą, to trzeba zagęszczać ruchy.
Nieprzyjemny jest przejazd przez Stargard. Przed miastem też średnio. Wymyśliłam chyba najgorszą drogę w województwie. Jest ona bardzo dziurawa, a na jej końcu jest w dodatku zakaz jazdy. Wszystko rozkopane i remont. Trzeba z 400 m przejść pieszo. Głupio mi z tego powodu, tym bardziej, że on na swój ironiczny sposób docenia jakość tej drogi. Na liczniku 220 km ze średnią 25,5 km/h.
Potem, za Stargardem, drogowo jest już lepiej. W Goleniowie Orlen. Czuję się dobrze i nawet wyglądam rześko, mimo przejechanych już niemal 260 km. Zamawiam bułkę na ciepło oraz pepsi. Ta bułka wchodzi ciężko…. On w tym czasie idzie na burgera i frytki. Zdążył tam dojechać, zjeść i wrócić, a ja… nadal nad tą bułką.
Dalsza droga miała być już na luzie, po technicznej drodze, wzdłuż S3. Miało to wejść łatwo i lekko. Tymczasem, nic bardziej mylnego! Gdzieś uciekła cała moc! Z trudem utrzymuję te 24-26 km/h. On się oddala i chyba myśli, że się obraziłam, bo przecież zupełnie nie wyglądam na zmęczoną.
Potem wjazd na wyspę Wolin, następnie Dargobądz, znany z BBT i DK nr 3. Ruch jest duży, na szczęście jest tu też pobocze. Sama końcówka nieco nerwowa. W Międzyzdrojach tłum ludzi, trudno się przebić nad morze. Jednak, co dziwne, na plaży ludzi jest znacznie mniej niż na mieście. Całości wyszło 323 km ze średnią 25,39 km/h. Szybkość na ostatnich 100 km trochę spadła. To chyba za sprawą dziurawej drogi przed Stargardem oraz niespodziewanego spadku sił za Goleniowem. Prawie całą trasę przejechałam w dolnym chwycie, bo wtedy mogę jechać z wyższą prędkością na mniejszym wydatku energetycznym. Na szczęście mój kręgosłup jest bardzo giętki i mogę sobie na coś takiego pozwolić.
Twilight. Zmierzch. Słońce jest tuż pod taflą morza. Zatopione. Ale niebo nie jest jeszcze ciemne. Czaruje nas pięknymi kolorami, które występują tylko o tej porze, która nie jest ani dniem, ani nocą. Te krótkie chwile są piękne. Zdejmujemy buty, idziemy plażą, robimy zdjęcia, wstawiam rower do wody, moczę stopy. Ale fajnie! No ale, żeby nie było zbyt dobrze, jest tu chyba milion komarów! A wszystkie one wściekle głodne.
„To ty jesteś specjalistką od miejscówek” – słyszę, więc pora pomyśleć o noclegu. Spakowani jesteśmy minimalistycznie, ale jesteśmy gotowi na noc w terenie. Proponuję 3 opcje: na zachód do lasu, na wschód na nielegalu do Parku Narodowego, albo zaraz za tory w ulicę Cmentarną, bo tam też jest las. Trzecia opcja wygrywa, bo to najbliżej. Jeszcze tylko małe zakupy i jedziemy w las.
Daleko od domu_2
Niedziela, 18 lipca 2021 Kategoria do 150, Kocia czytelnia
Km: | 143.40 | Km teren: | 0.00 | Czas: | km/h: | ||
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | 672m | Sprzęt: Przełajówka | Aktywność: Jazda na rowerze |
Poranny Tomaszów Mazowiecki jest mglisty i chmurny.
Taka dziwna pogoda towarzyszy mi przez dość długi czas. Mijam kopalnię Biała Góra, a potem Geopark w gminie Sławno, a słońce cały czas nie ma sił, by przebić się przez chmury.
Wrażenie robi las zniszczony przez burzę. Drzewa połamane, powyginane. Prawdziwy pogrom!
Najładniejsze dziś są okolice Sulejowa. Piękny Hotel Podklasztorze i Zalew Sulejowski.
Sama trasa jest natomiast bardzo sprawiedliwa. Połowa z wiatrem, połowa pod wiatr. Z wiatrem idzie lekko. Pod wiatr natomiast przykładam się.
Taka dziwna pogoda towarzyszy mi przez dość długi czas. Mijam kopalnię Biała Góra, a potem Geopark w gminie Sławno, a słońce cały czas nie ma sił, by przebić się przez chmury.
Wrażenie robi las zniszczony przez burzę. Drzewa połamane, powyginane. Prawdziwy pogrom!
Najładniejsze dziś są okolice Sulejowa. Piękny Hotel Podklasztorze i Zalew Sulejowski.
Sama trasa jest natomiast bardzo sprawiedliwa. Połowa z wiatrem, połowa pod wiatr. Z wiatrem idzie lekko. Pod wiatr natomiast przykładam się.
Daleko od domu_1
Sobota, 17 lipca 2021 Kategoria do 200, Kocia czytelnia
Km: | 182.40 | Km teren: | 0.00 | Czas: | km/h: | ||
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | 785m | Sprzęt: Przełajówka | Aktywność: Jazda na rowerze |
Piątek zlał się z sobotą w jedną całość. Po raz pierwszy od bardzo długiego czasu, zrobiłam wyrypę samochodowo-rowerową. Późnym piątkowym wieczorem dojechałam wozem do Moszczenicy. Zaparkowałam pod kościołem. Wyjęłam z bagażnika rower i sakwy. Było już zupełnie ciemno i tylko księżyc niepełny lśnił na niebie. Gwiazd chyba kilkanaście, raz po raz straszyły rozbłyski z oddali - to oddech letniej burzy. Gdzieś w nocy. Gdzieś, nie tutaj.
Rower.... coś dziwnie brzęczy. Oglądam, dotykam i mam: urwana szprycha. Nic z tym teraz nie zrobię. Pomyślę o tym jutro. Zakładam sakwy. Zamykam samochód. Nie wsiadam na rower. Czasem nie warto. Czekam chwilę na pustkę na drodze, choć ta droga do niczego nie jest mi potrzebna. Chodzi tylko o to, by na pewno nikt mnie nie widział. Bo czasem lubię być niewidzialna. Idę w pole, wzdłuż kościelnego ogrodzenia. Nie jest to nigdzie daleko, zaledwie 141 m od miejsca, gdzie zaparkowałam. Mimo to, forsowny jest to spacer. Pole jest nierówne, gliniaste. Niby jakaś ścieżka, a tak jakby nic. Głębokie koleiny. Gruz pod butami. Nie świecę latarką. Wszystko na wyczucie. W końcu jest. Kawałek gliniastej ziemi. Tu rozbijam namiot. Każdy z moich butów musi ważyć chyba z kilogram. Glina, glina.
A mimo to poranek będzie piękny.
A nocna burza tu nie przyjdzie.
___________________________________________
Budzik ogłasza, że to już. Pora wstać. Nawet zwykłe pole może wyglądać nieskończenie pięknie, gdy odpowiednio zagra światło. Piję kawę, jem śniadanie i wio!
Jakieś 30 km jadę, nim udaje mi się znaleźć sklep z materiałami budowlanymi. Kupuję taśmę izolacyjną i zabezpieczam urwaną szprychę.
Mam cichą nadzieję, że koło wytrzyma ponad 300 kilometrową trasę oraz, że drogi będą gładkie. To pierwsze się spełni, to drugie - niekoniecznie. No ale nie można mieć wszystkiego.
Trasę zaplanowałam szczegółowo, pod kątem zaliczenia gmin. Jednak nie wszystkie drogi sprawdziłam pod względem nawierzchni.
W ten sposób wpada kilka kawałków gruntowych. Z urwaną szprychą i na wąskich oponach, nie jest to zbyt dobre, dlatego na bieżąco koryguję trasę. Pilnując oczywiście, by nie ominąć żadnej gminy. Schodzi na to trochę czasu, ale tak to już jest, że jeśli nie przysiedzi się porządnie w domu, to potem trzeba kombinować, będąc w drodze.
W jednym ze sklepów biorę pepsi i lody. Chwilowo mam dość upału. Siadam na schodach i chłodzę się. Wtem przyjeżdża gość na motocyklu. Zdejmuje kask, bacznie mi się przygląda i rzuca: a ta młodzież, to nic, tylko by piła colę! A potem będzie, że brzuch boli i chora!
Natychmiast czuję potrzebę wytłumaczenia się. Nie wiem dlaczego, ale jednak wyjaśniam, że ja tylko tak w sumie dziś i ogólnie nie piję zbyt często pepsi. Robi się nieco zabawnie. Potem znowu mam korektę trasy. Jest nieco duszno, przedburzowo. Mimo tego, jedzie mi się przyjemnie. Pomiędzy kilometrami, pomiędzy miejscowościami, wpadają do kolekcji nowe gminy.
Robi się wczesny wieczór i zaczynam się zastanawiać, czy odwiedzać jeszcze dziś Tomaszów Mazowiecki, czy zostawić to na jutro rano. Jestem totalnie niezdecydowana, ale na szczęście nie jest to żadna wielce ważna decyzja. Jestem akurat w lesie. Mija mnie na rowerach kilku młodych chłopaków, gdy stoję i sprawdzam w telefonie lasy za Tomaszowem. Zatrzymują się i pytają, czy potrzebuję pomocy. Miło.
Ostatecznie nie jadę nigdzie dalej. Jutro przecież też jest dzień.
Rower.... coś dziwnie brzęczy. Oglądam, dotykam i mam: urwana szprycha. Nic z tym teraz nie zrobię. Pomyślę o tym jutro. Zakładam sakwy. Zamykam samochód. Nie wsiadam na rower. Czasem nie warto. Czekam chwilę na pustkę na drodze, choć ta droga do niczego nie jest mi potrzebna. Chodzi tylko o to, by na pewno nikt mnie nie widział. Bo czasem lubię być niewidzialna. Idę w pole, wzdłuż kościelnego ogrodzenia. Nie jest to nigdzie daleko, zaledwie 141 m od miejsca, gdzie zaparkowałam. Mimo to, forsowny jest to spacer. Pole jest nierówne, gliniaste. Niby jakaś ścieżka, a tak jakby nic. Głębokie koleiny. Gruz pod butami. Nie świecę latarką. Wszystko na wyczucie. W końcu jest. Kawałek gliniastej ziemi. Tu rozbijam namiot. Każdy z moich butów musi ważyć chyba z kilogram. Glina, glina.
A mimo to poranek będzie piękny.
A nocna burza tu nie przyjdzie.
___________________________________________
Budzik ogłasza, że to już. Pora wstać. Nawet zwykłe pole może wyglądać nieskończenie pięknie, gdy odpowiednio zagra światło. Piję kawę, jem śniadanie i wio!
Jakieś 30 km jadę, nim udaje mi się znaleźć sklep z materiałami budowlanymi. Kupuję taśmę izolacyjną i zabezpieczam urwaną szprychę.
Mam cichą nadzieję, że koło wytrzyma ponad 300 kilometrową trasę oraz, że drogi będą gładkie. To pierwsze się spełni, to drugie - niekoniecznie. No ale nie można mieć wszystkiego.
Trasę zaplanowałam szczegółowo, pod kątem zaliczenia gmin. Jednak nie wszystkie drogi sprawdziłam pod względem nawierzchni.
W ten sposób wpada kilka kawałków gruntowych. Z urwaną szprychą i na wąskich oponach, nie jest to zbyt dobre, dlatego na bieżąco koryguję trasę. Pilnując oczywiście, by nie ominąć żadnej gminy. Schodzi na to trochę czasu, ale tak to już jest, że jeśli nie przysiedzi się porządnie w domu, to potem trzeba kombinować, będąc w drodze.
W jednym ze sklepów biorę pepsi i lody. Chwilowo mam dość upału. Siadam na schodach i chłodzę się. Wtem przyjeżdża gość na motocyklu. Zdejmuje kask, bacznie mi się przygląda i rzuca: a ta młodzież, to nic, tylko by piła colę! A potem będzie, że brzuch boli i chora!
Natychmiast czuję potrzebę wytłumaczenia się. Nie wiem dlaczego, ale jednak wyjaśniam, że ja tylko tak w sumie dziś i ogólnie nie piję zbyt często pepsi. Robi się nieco zabawnie. Potem znowu mam korektę trasy. Jest nieco duszno, przedburzowo. Mimo tego, jedzie mi się przyjemnie. Pomiędzy kilometrami, pomiędzy miejscowościami, wpadają do kolekcji nowe gminy.
Robi się wczesny wieczór i zaczynam się zastanawiać, czy odwiedzać jeszcze dziś Tomaszów Mazowiecki, czy zostawić to na jutro rano. Jestem totalnie niezdecydowana, ale na szczęście nie jest to żadna wielce ważna decyzja. Jestem akurat w lesie. Mija mnie na rowerach kilku młodych chłopaków, gdy stoję i sprawdzam w telefonie lasy za Tomaszowem. Zatrzymują się i pytają, czy potrzebuję pomocy. Miło.
Ostatecznie nie jadę nigdzie dalej. Jutro przecież też jest dzień.
Pożegnanie z Augustowem
Poniedziałek, 5 lipca 2021 Kategoria do 50, Kocia czytelnia
Km: | 6.67 | Km teren: | 0.00 | Czas: | km/h: | ||
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Kolarzówka | Aktywność: Jazda na rowerze |
Zamykam za sobą drzwi pokoju na drugim piętrze. Patrzę na
cyfrę 8, która na nich widnieje i myślę sobie, że wrócę tu za rok. Wdycham
zapach tego miejsca, żeby dobrze zapamiętać. Schodzę z rowerem krętymi schodami
na dół. Otwieram drzwi wyjściowe. Powietrze jest ciepłe i wilgotne.
Niepotrzebnie ubierałam długie rękawy, zaraz trzeba to będzie zdjąć.
Senny poranek, lekko mgliście, już nie pada. Idę do parku, ławeczki są mokre od wczorajszego deszczu. Osuszam dla siebie kawałek. Siadam. Natychmiast zlatują się przeraźliwie chude i wygłodzone augustowskie komary. Patrzę na fontannę i dokarmiam te komary własną krwią. Nie przeszkadzają mi. Czas mija w trudnym do określenia tempie.
Na dworzec kolejowy jadę na pamięć, to tylko kilka kilometrów. GPS pokazuje jakieś dziwactwa, ale ja przecież wiem lepiej. Czas wracać do domu.
Senny poranek, lekko mgliście, już nie pada. Idę do parku, ławeczki są mokre od wczorajszego deszczu. Osuszam dla siebie kawałek. Siadam. Natychmiast zlatują się przeraźliwie chude i wygłodzone augustowskie komary. Patrzę na fontannę i dokarmiam te komary własną krwią. Nie przeszkadzają mi. Czas mija w trudnym do określenia tempie.
Na dworzec kolejowy jadę na pamięć, to tylko kilka kilometrów. GPS pokazuje jakieś dziwactwa, ale ja przecież wiem lepiej. Czas wracać do domu.
Augustów
Sobota, 3 lipca 2021 Kategoria Augustów, Kocia czytelnia, do 600
Km: | 552.00 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 26:34 | km/h: | 20.78 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | 2177m | Sprzęt: Kolarzówka | Aktywność: Jazda na rowerze |
Bilet powrotny z Augustowa kupiłam na datę piątego lipca.
Kupiłam na początku czerwca. Ostatnio coraz trudniej jest kupić bilet na osobę
z rowerem, więc dla spokojności kupiłam z bardzo dużym wyprzedzeniem. Nie
mogłam znać prognoz pogody na ten dzień. Miałam nadzieję, że trafię na dobry
wiatr, brak deszczu i przyjemną temperaturę. Marzyła mi się też bezchmurna,
jasna o tej porze roku, noc.
Kilka dni przed startem wiedziałam już, że prognozy są bardzo niepewne. One zmieniały się z dnia na dzień, co ewidentnie świadczyło o dynamice tego, co dzieje się na niebie… Wieczorem przed wyjazdem wszystko wskazywało na to, że będzie deszczowo i burzowo. Na sobotni poranek nie nastawiałam budzika wierząc, że obudzę się sama, w odpowiednim czasie. Ów odpowiedni czas nastał chwilę po 4 nad ranem. Wcale się nie ucieszyłam. Powierciłam się jeszcze pół godzinki, a ponieważ sen nie chciał wrócić, wstałam. Śniadanie i Internet. Internet na śniadanie, a właściwie prognozy. Reszta, tj. kanapki i herbata były dodatkiem do prognoz. A te wyglądały jeszcze gorzej niż wczorajszego wieczora. Jechać – nie jechać? A może po prostu iść spać… Zanosi się na co najmniej 3 solidne zlewy po drodze. No ale skoro mam już bilet, skoro mam zarezerwowany nocleg w Augustowie z niedzieli na poniedziałek, to szkoda odpuszczać. Wyjście z domu odwlekam, kiedy w końcu wychodzę i z bardzo umiarkowanym entuzjazmem ruszam, jest 6:02.
Początek jest tak ładny, jakby nie było w perspektywie żadnego załamania pogody. Bardzo przyjemny i słoneczny poranek. Pierwszą przerwę robię na stacji Orlen w Janowcu Wlkp. Biorę kawę i zjadam do niej własną kanapkę z serem. Jedną z dwóch, jakie zabrałam na tę trasę. Drugą obiecuję sobie wieźć na czarną godzinę. A jeśli ta nie nastąpi, to planuję zjeść ją w Augustowie.
Po drodze mam nieprzyjemną sytuację drogową. Nie pamiętam, co to była za wieś. Może i lepiej, przynajmniej nie będę miała złych wspomnień. Wyprzedza mnie samochód osobowy, który natychmiast potem skręca w prawo. Prawie mnie zmiata z drogi. Za kierownicą młoda podziurawiona kolczykami dziewczyna z sianem w miejscu, w którym u innych ludzi znajduje się mózg. Ucinam sobie z nią krótką pogawędkę dotyczącą jej kompetencji w zakresie prowadzenia samochodu oraz umiejętności myślenia i przewidywania konsekwencji tego, co robi.
Kiedy jadę do Torunia, niebo jest pełne chmur. Te chmury widzę już od dłuższego czasu. Niebo wygląda średnio i aż dziwne, że jeszcze nie zmokłam. W Toruniu robię postój na stacji Shell. Biorę zieloną herbatę oraz zapiekankę, jest 14:30. W ogóle nie czuję zmęczenia, oby tak dalej. Jadę potem przez zamknięty na czas remontu dla samochodów most drogowy. Potem kawałek wzdłuż Wisły. Na chwilę wchodzę za mury miasta, w sumie tylko po to by zrobić zdjęcie i już jadę dalej. Przejazd przez Toruń bardzo sprawny.
Gdzieś pomiędzy Toruniem a Golubiem-Dobrzyniem wychodzi słońce. Jestem kompletnie zaskoczona. Przecież miało padać! A tymczasem jest piękna pogoda i na tyle ciepło, że w końcu zdejmuję nogawki i wiatrówkę i jadę na krótko. Oczywiście burze są, ale na razie szczęśliwie przemykam pomiędzy nimi. W Golubiu-Dobrzyniu pod zamkiem jakaś większa impreza z dużymi balonami TVP. Jest dokładnie tak samo, jak w zeszłym roku. Tym razem decyduję się jednak odwiedzić rynek. Ostatnio nie byłam. A na rynku, gdy robię zdjęcia, zaczepia mnie kilku panów, wśród nich jeden w rozłożystym kapeluszu. Okazuje się, że jest przewodnikiem i oprowadza po mieście. Miłą pogawędkę kończymy wspólnym zdjęciem.
W drodze w stronę Brodnicy gonią mnie burze. I znowu mam szczęście. Żadna mnie nie dopada. Cały czas jadę suchym kołem. Do Brodnicy nie wjeżdżam. Trasa jest tak poprowadzona, by minąć miasto bokiem i uniknąć jazdy dość nieprzyjemną szosą. Wariantem tym jechałam już wcześniej. Jest tu kilka górek oraz krótki terenowy fragment. To znaczy był. W tym roku terenowy fragment zniknął pod asfaltem. Dla mojej kolarzówki to dobrze.
Do Lidzbarka docieram po serii nieostrych i niedługich, ale za to częstych podjazdów. Jest godzina 21:30 i szarówka.
Nie zanosi się na jasną noc. Niebo pełne chmur. Droga do Nidzicy ucieka mi na myśleniu o jedzeniu. Stopniowo robię się coraz bardziej głodna i z radością myślę o stacji Moya, którą zawsze odwiedzam, gdy jadę do Olsztyna lub Augustowa rowerem.
W zeszłym roku byłam tu 40 minut po północy. Teraz jestem 10 minut po niej. Wtedy było otwarte nocne okienko. Dziś, na szczęście, otwarte są drzwi. Wchodzę. Biorę kawę i zapiekankę. Mam nadzieję się obudzić. Jestem nieco senna. Piszę do rodziny i znajomych. Prawie wszyscy śpią. To trochę gorsza strona wyjazdów Ultra. Trudno odpędzić senność. Wszyscy śpią. Więc może i ja? Czuję, że kawa średnio pomaga. Myślę by wziąć jeszcze jakiś napój energetyczny. Wtedy dziewczyna zza lady mówi do mnie: lepiej niech pani nie bierze, trzeba uważać na serduszko. Mówi dokładnie w taki sposób – używając zdrobnienia. Kompletnie mnie zamurowało i natychmiast się obudziłam. To bardzo miła dziewczyna. Proponuje nawet, że jeśli potrzebuję, to mogę tu posiedzieć z nią do rana, tj. do 6:00, bo wtedy kończy zmianę. Rozmawiamy jeszcze chwilę i ruszam w dalszą drogę. Zgodnie z jej poradą, napój energetyczny wrócił na półkę.
Jadę dalej przez nocną Nidzicę. Czy tu bywa kiedyś dzień? Chyba nigdy nie byłam tu za dnia, a moja wyobraźnia potrafi czasem płatać figle. Nidzica to dla mnie noc. Wyobrażam sobie, że ludzie, którzy tu mieszkają utknęli w najdziwniejszym miejscu na ziemi – miejscu, w którym nigdy nie wstaje dzień.
Za Nidzicą jeszcze kawałek po starej trasie, a potem odbicie na objazd. Trwa cały czas remont drogi na Wielbark. W zeszłym roku 13 km szłam przez to prawie w całości pieszo. Nie chcę się znowu władować w te roboty drogowe. Noc lipcowa nie zawsze jest przyjemna. Ta jest zaskoczeniem. Niebo jest mocno czarne. Nie widać żadnych gwiazd. Czerń jest matowa od mgły. Mgliście, raczej ciepło, ciemno. Mam wrażenie, że ta noc nigdy się nie skończy. W tej ciszy, ciemności i mgle przychodzi do mnie ona. Senność. Przychodzi nieproszona i guzik ją obchodzi, że niedawno piłam kawę. Zaprasza pod drewnianą wiatę. Ciągnie mnie tam z całych sił i po chwili leżę na zbyt wąskiej ławeczce w dziwacznej pozycji: jedna noga zwisa w powietrzu, reszta mnie normalnie leży. Jest godzina 2:00, zamykam oczy. Jest godzina 2:10 – otwieram oczy. W międzyczasie nie wydarzyło się zupełnie nic. Nie zasnęłam, było jednak błogo i spokojnie. To wystarczy do szczęścia. Wstaję i jadę dalej.
Potem jest nocny Janów. Grupka rozwrzeszczanych chłopaków stoi przy samochodzie, obok przystanku autobusowego. Słyszę ich z daleka. Mocno przyspieszam. Jest nieprzyjemnie. Krzyczą do siebie: łapać go, zabrać mu rower! Uciekam szybko i nawet myślę, czy nie zajechać w jakiś zaułek, zgasić lampki i posiedzieć z kwadrans. Jeśli ruszą za mną samochodem, to nie ucieknę. Nasłuchuję, nie ruszyli. Nadal jadę szybko.
Na okularach osadza się wilgoć z mgły. Nie da się tak jechać, nic nie widać. Zdejmuję okulary, by cokolwiek widzieć. Wybitnie nie lubię jazdy bez okularów. Kolejne miasto na trasie to Chorzele. Jeszcze przed miastem staje się przedświt. Cudownie pachną lipy. Wszystko ma kolor niebiesko-siny. Naraz widzę, że coś toczy się po drodze. Teraz! Tu! Kolizyjnie z moim rowerem. Nie zdążyłam nic zrobić. Najechałam jeża! Ujechałam w kompletnym szoku z 800 metrów, po czym do mnie dotarło, że przecież nie mogę go tak zostawić. Wracam, szukam, znajduję. Siedzi ten jeż na ulicy. Świecę na niego latarką. Nie rusza się, ale patrzy na mnie. Żyje. No to trzeba go ściągnąć z drogi i jeśli coś mu dolega, zadzwonić po straż miejską, do weterynarza. Zrobić coś. Jakie to szczęście, że jest Internet! Zaraz znajdę odpowiedni nr tel. Wymyślam, że wezmę tego jeża i przeniosę w rękach na pobocze. Szykuję papier toaletowy, by go bezpiecznie chwycić i gdy już jestem gotowa, jeż ucieka! Kątem oka widzę, że tupta na drugą stronę drogi. Idę za nim, świecę latarką, szukam w trawach i nie znajduję. Mam nadzieję, że przeżył to nasze niefortunne spotkanie.
O 4:17 znowu mnie łapie senność. Zauważam, że jest źle, gdy otwieram oczy i orientuję się, że właśnie przejeżdżam szosę w poprzek i kieruję się do rowu po drugiej stronie. No tak, wiata pilnie potrzebna. Na szczęście trafia się jedna. Niewygodna, ławka z metalowych kształtek. Uwiera w kości ale udaje mi się poleżeć całe 10 minut.
Poranek jest biały od mgły i upływa mi na odliczaniu kilometrów do Myszyńca. A odliczanie to ułatwiają ustawione gęsto tablice drogowe, które informują jak daleko to jeszcze jest. I cały czas informują, że owszem daleko. To by znaczyło, że jadę, a jakobym nie jechała. Droga do Myszyńca to prawdziwe utrapienie. W końcu jednak jest: Myszyniec i Orlen, godzina 5:54, 395 km. Biorę zapiekankę bez żadnego sosu (błąd, sos powinien być). Biorę też kawę oraz ciastko z serkiem i malinami. Bywałam w lepszym stanie, mniej zmęczona. Daję dziewczynom ze stacji mój telefon do podładowania, a sama skupiam się na wtłoczeniu w siebie zapiekanki. Prawie się udaje.
Potem Orlen pośrodku niczego. Pusta droga, gdzieś za Turoślą. Na liczniku 424 km, kupuję napój energetyczny. Jest godzina 10:00, gdy do Augustowa zostaje 100 km. Wiem, że to nie będą łatwe kilometry. Nie tylko zmęczenie daje się we znaki, gdy w nogach ma się te 450 km. Tu dojdą jeszcze fatalne nawierzchnie. Pamiętam je doskonale. Mam cichą nadzieję, że może coś się zmieniło, ale wiem, że szanse są raczej bliskie zeru.
Drogi, zgodnie z przypuszczeniami, są w strasznym stanie. Jeden z dłuższych podjazdów robię jak w letargu. Pomiędzy wybojami, dziurami, szczelinami. Nie da się. Po prostu nie da się jechać normalnie po nienormalnej drodze. Jadę zatem nienormalnie.
Szczuczyn to ostatnia stacja na trasie. Orlen. Stąd do Augustowa jest już tylko 80 km. Zabawne, jak człowiekowi zmienia się skala oraz poczucie odległości. Przecież cóż to jest? 80 km w zestawieniu z 470 km, które są za mną, to po prostu jest resztówka. Końcóweczka. Na stacji biorę dużą herbatę oraz zjadam swoją drugą i ostatnią kanapkę zabraną z domu. Tak, to ta kanapka na czarną godzinę. Na stacji lata dużo much. Jakaś plaga. Pani z obsługi ma charakterystyczny dla tego rejonu śpiewny akcent. Kiedy wychodzę ze stacji, trafiam na start przejazdu motocykli. Jest ich tu z pewnością ponad 100. Cała chmara. Motory warczą i ryczą, a w powietrzu unosi się zapach benzyny. Czekam wraz z innymi ludźmi, aż oni wszyscy przejadą. Niebo wygląda coraz gorzej.
Coraz gorzej wyglądające niebo każe przypuszczać, że wszystko skończy się soczystą ulewą. Aż trudno mi w to uwierzyć. Za mną 525 km na sucho. Naprawdę mam zmoknąć na tych ostatnich 26 km? Tymczasem jest piękna lipowa aleja. Lipy teraz kwitną i pachnie tu bosko.
Kropelka po kropelce. Tak to się zwykle zaczyna. A potem pada rzęsiście. Nie ma sensu czekać, bo zapowiada się kilka godzin deszczu. Jadę więc. Tym razem wyjątkowo nie projektowałam dojazdu do Augustowa bocznymi drogami. Dotąd zawsze były dobre warunki drogowe i mały ruch na DK 16. Dlatego mimo planów każdorazowo, mając dość dziur, leciałam krajówką. Tym razem poprowadziłam trasę od razu na DK16. I to był błąd. Warunki drogowe fatalne, ulewa. Ruch umiarkowany. Zapalam wszystkie lampki i ubieram kamizelkę odblaskową i jadę szybko. Nie jest to przyjemne doświadczenie…
Tablica z napisem Augustów pośród mocnego deszczu. Robię zdjęcie i szybko chowam telefon, żeby go nie zalało.
Potem dojazd do centrum, wizyta na rynku Zygmunta Augusta. Chwila niepewności – czy fontanna działa? W zeszłym roku była nieczynna. A przecież cała ta wyrypa była przede wszystkim dla tej jednej jedynej chwili – żeby stanąć przy tej wspaniałej fontannie i się nią nacieszyć.
Fontanna działa! W niepełnym wymiarze - nie wszystkie dysze są uruchomione. Woda nie jest wyrzucana wysoko do góry. Jest spokojnie. Pada deszcz. Pusto. Moknę tak dłuższą chwilę. Tracę poczucie czasu. Czekam. Czekam aż ktoś będzie tędy przechodził w to deszczowe popołudnie, żeby poprosić o zrobienie pamiątkowego zdjęcia.
Potem jadę do „Szuflady”, już tam na mnie czekają. Ładuję się z rowerem do pokoju, biorę prysznic, zakładam czyste i suche ubranie i idę na miasto. Program ten sam co ostatnio: obiad, spacer ul. Mostową nad Nettę, Albatros i ławeczka Beaty, wizyta w kościele, rynek Zygmunta Augusta i fontanna.
Na koniec dokładam jeszcze lody. Żeby mimo deszczu było słodko.
Kilka dni przed startem wiedziałam już, że prognozy są bardzo niepewne. One zmieniały się z dnia na dzień, co ewidentnie świadczyło o dynamice tego, co dzieje się na niebie… Wieczorem przed wyjazdem wszystko wskazywało na to, że będzie deszczowo i burzowo. Na sobotni poranek nie nastawiałam budzika wierząc, że obudzę się sama, w odpowiednim czasie. Ów odpowiedni czas nastał chwilę po 4 nad ranem. Wcale się nie ucieszyłam. Powierciłam się jeszcze pół godzinki, a ponieważ sen nie chciał wrócić, wstałam. Śniadanie i Internet. Internet na śniadanie, a właściwie prognozy. Reszta, tj. kanapki i herbata były dodatkiem do prognoz. A te wyglądały jeszcze gorzej niż wczorajszego wieczora. Jechać – nie jechać? A może po prostu iść spać… Zanosi się na co najmniej 3 solidne zlewy po drodze. No ale skoro mam już bilet, skoro mam zarezerwowany nocleg w Augustowie z niedzieli na poniedziałek, to szkoda odpuszczać. Wyjście z domu odwlekam, kiedy w końcu wychodzę i z bardzo umiarkowanym entuzjazmem ruszam, jest 6:02.
Początek jest tak ładny, jakby nie było w perspektywie żadnego załamania pogody. Bardzo przyjemny i słoneczny poranek. Pierwszą przerwę robię na stacji Orlen w Janowcu Wlkp. Biorę kawę i zjadam do niej własną kanapkę z serem. Jedną z dwóch, jakie zabrałam na tę trasę. Drugą obiecuję sobie wieźć na czarną godzinę. A jeśli ta nie nastąpi, to planuję zjeść ją w Augustowie.
Po drodze mam nieprzyjemną sytuację drogową. Nie pamiętam, co to była za wieś. Może i lepiej, przynajmniej nie będę miała złych wspomnień. Wyprzedza mnie samochód osobowy, który natychmiast potem skręca w prawo. Prawie mnie zmiata z drogi. Za kierownicą młoda podziurawiona kolczykami dziewczyna z sianem w miejscu, w którym u innych ludzi znajduje się mózg. Ucinam sobie z nią krótką pogawędkę dotyczącą jej kompetencji w zakresie prowadzenia samochodu oraz umiejętności myślenia i przewidywania konsekwencji tego, co robi.
Kiedy jadę do Torunia, niebo jest pełne chmur. Te chmury widzę już od dłuższego czasu. Niebo wygląda średnio i aż dziwne, że jeszcze nie zmokłam. W Toruniu robię postój na stacji Shell. Biorę zieloną herbatę oraz zapiekankę, jest 14:30. W ogóle nie czuję zmęczenia, oby tak dalej. Jadę potem przez zamknięty na czas remontu dla samochodów most drogowy. Potem kawałek wzdłuż Wisły. Na chwilę wchodzę za mury miasta, w sumie tylko po to by zrobić zdjęcie i już jadę dalej. Przejazd przez Toruń bardzo sprawny.
Gdzieś pomiędzy Toruniem a Golubiem-Dobrzyniem wychodzi słońce. Jestem kompletnie zaskoczona. Przecież miało padać! A tymczasem jest piękna pogoda i na tyle ciepło, że w końcu zdejmuję nogawki i wiatrówkę i jadę na krótko. Oczywiście burze są, ale na razie szczęśliwie przemykam pomiędzy nimi. W Golubiu-Dobrzyniu pod zamkiem jakaś większa impreza z dużymi balonami TVP. Jest dokładnie tak samo, jak w zeszłym roku. Tym razem decyduję się jednak odwiedzić rynek. Ostatnio nie byłam. A na rynku, gdy robię zdjęcia, zaczepia mnie kilku panów, wśród nich jeden w rozłożystym kapeluszu. Okazuje się, że jest przewodnikiem i oprowadza po mieście. Miłą pogawędkę kończymy wspólnym zdjęciem.
W drodze w stronę Brodnicy gonią mnie burze. I znowu mam szczęście. Żadna mnie nie dopada. Cały czas jadę suchym kołem. Do Brodnicy nie wjeżdżam. Trasa jest tak poprowadzona, by minąć miasto bokiem i uniknąć jazdy dość nieprzyjemną szosą. Wariantem tym jechałam już wcześniej. Jest tu kilka górek oraz krótki terenowy fragment. To znaczy był. W tym roku terenowy fragment zniknął pod asfaltem. Dla mojej kolarzówki to dobrze.
Do Lidzbarka docieram po serii nieostrych i niedługich, ale za to częstych podjazdów. Jest godzina 21:30 i szarówka.
Nie zanosi się na jasną noc. Niebo pełne chmur. Droga do Nidzicy ucieka mi na myśleniu o jedzeniu. Stopniowo robię się coraz bardziej głodna i z radością myślę o stacji Moya, którą zawsze odwiedzam, gdy jadę do Olsztyna lub Augustowa rowerem.
W zeszłym roku byłam tu 40 minut po północy. Teraz jestem 10 minut po niej. Wtedy było otwarte nocne okienko. Dziś, na szczęście, otwarte są drzwi. Wchodzę. Biorę kawę i zapiekankę. Mam nadzieję się obudzić. Jestem nieco senna. Piszę do rodziny i znajomych. Prawie wszyscy śpią. To trochę gorsza strona wyjazdów Ultra. Trudno odpędzić senność. Wszyscy śpią. Więc może i ja? Czuję, że kawa średnio pomaga. Myślę by wziąć jeszcze jakiś napój energetyczny. Wtedy dziewczyna zza lady mówi do mnie: lepiej niech pani nie bierze, trzeba uważać na serduszko. Mówi dokładnie w taki sposób – używając zdrobnienia. Kompletnie mnie zamurowało i natychmiast się obudziłam. To bardzo miła dziewczyna. Proponuje nawet, że jeśli potrzebuję, to mogę tu posiedzieć z nią do rana, tj. do 6:00, bo wtedy kończy zmianę. Rozmawiamy jeszcze chwilę i ruszam w dalszą drogę. Zgodnie z jej poradą, napój energetyczny wrócił na półkę.
Jadę dalej przez nocną Nidzicę. Czy tu bywa kiedyś dzień? Chyba nigdy nie byłam tu za dnia, a moja wyobraźnia potrafi czasem płatać figle. Nidzica to dla mnie noc. Wyobrażam sobie, że ludzie, którzy tu mieszkają utknęli w najdziwniejszym miejscu na ziemi – miejscu, w którym nigdy nie wstaje dzień.
Za Nidzicą jeszcze kawałek po starej trasie, a potem odbicie na objazd. Trwa cały czas remont drogi na Wielbark. W zeszłym roku 13 km szłam przez to prawie w całości pieszo. Nie chcę się znowu władować w te roboty drogowe. Noc lipcowa nie zawsze jest przyjemna. Ta jest zaskoczeniem. Niebo jest mocno czarne. Nie widać żadnych gwiazd. Czerń jest matowa od mgły. Mgliście, raczej ciepło, ciemno. Mam wrażenie, że ta noc nigdy się nie skończy. W tej ciszy, ciemności i mgle przychodzi do mnie ona. Senność. Przychodzi nieproszona i guzik ją obchodzi, że niedawno piłam kawę. Zaprasza pod drewnianą wiatę. Ciągnie mnie tam z całych sił i po chwili leżę na zbyt wąskiej ławeczce w dziwacznej pozycji: jedna noga zwisa w powietrzu, reszta mnie normalnie leży. Jest godzina 2:00, zamykam oczy. Jest godzina 2:10 – otwieram oczy. W międzyczasie nie wydarzyło się zupełnie nic. Nie zasnęłam, było jednak błogo i spokojnie. To wystarczy do szczęścia. Wstaję i jadę dalej.
Potem jest nocny Janów. Grupka rozwrzeszczanych chłopaków stoi przy samochodzie, obok przystanku autobusowego. Słyszę ich z daleka. Mocno przyspieszam. Jest nieprzyjemnie. Krzyczą do siebie: łapać go, zabrać mu rower! Uciekam szybko i nawet myślę, czy nie zajechać w jakiś zaułek, zgasić lampki i posiedzieć z kwadrans. Jeśli ruszą za mną samochodem, to nie ucieknę. Nasłuchuję, nie ruszyli. Nadal jadę szybko.
Na okularach osadza się wilgoć z mgły. Nie da się tak jechać, nic nie widać. Zdejmuję okulary, by cokolwiek widzieć. Wybitnie nie lubię jazdy bez okularów. Kolejne miasto na trasie to Chorzele. Jeszcze przed miastem staje się przedświt. Cudownie pachną lipy. Wszystko ma kolor niebiesko-siny. Naraz widzę, że coś toczy się po drodze. Teraz! Tu! Kolizyjnie z moim rowerem. Nie zdążyłam nic zrobić. Najechałam jeża! Ujechałam w kompletnym szoku z 800 metrów, po czym do mnie dotarło, że przecież nie mogę go tak zostawić. Wracam, szukam, znajduję. Siedzi ten jeż na ulicy. Świecę na niego latarką. Nie rusza się, ale patrzy na mnie. Żyje. No to trzeba go ściągnąć z drogi i jeśli coś mu dolega, zadzwonić po straż miejską, do weterynarza. Zrobić coś. Jakie to szczęście, że jest Internet! Zaraz znajdę odpowiedni nr tel. Wymyślam, że wezmę tego jeża i przeniosę w rękach na pobocze. Szykuję papier toaletowy, by go bezpiecznie chwycić i gdy już jestem gotowa, jeż ucieka! Kątem oka widzę, że tupta na drugą stronę drogi. Idę za nim, świecę latarką, szukam w trawach i nie znajduję. Mam nadzieję, że przeżył to nasze niefortunne spotkanie.
O 4:17 znowu mnie łapie senność. Zauważam, że jest źle, gdy otwieram oczy i orientuję się, że właśnie przejeżdżam szosę w poprzek i kieruję się do rowu po drugiej stronie. No tak, wiata pilnie potrzebna. Na szczęście trafia się jedna. Niewygodna, ławka z metalowych kształtek. Uwiera w kości ale udaje mi się poleżeć całe 10 minut.
Poranek jest biały od mgły i upływa mi na odliczaniu kilometrów do Myszyńca. A odliczanie to ułatwiają ustawione gęsto tablice drogowe, które informują jak daleko to jeszcze jest. I cały czas informują, że owszem daleko. To by znaczyło, że jadę, a jakobym nie jechała. Droga do Myszyńca to prawdziwe utrapienie. W końcu jednak jest: Myszyniec i Orlen, godzina 5:54, 395 km. Biorę zapiekankę bez żadnego sosu (błąd, sos powinien być). Biorę też kawę oraz ciastko z serkiem i malinami. Bywałam w lepszym stanie, mniej zmęczona. Daję dziewczynom ze stacji mój telefon do podładowania, a sama skupiam się na wtłoczeniu w siebie zapiekanki. Prawie się udaje.
Potem Orlen pośrodku niczego. Pusta droga, gdzieś za Turoślą. Na liczniku 424 km, kupuję napój energetyczny. Jest godzina 10:00, gdy do Augustowa zostaje 100 km. Wiem, że to nie będą łatwe kilometry. Nie tylko zmęczenie daje się we znaki, gdy w nogach ma się te 450 km. Tu dojdą jeszcze fatalne nawierzchnie. Pamiętam je doskonale. Mam cichą nadzieję, że może coś się zmieniło, ale wiem, że szanse są raczej bliskie zeru.
Drogi, zgodnie z przypuszczeniami, są w strasznym stanie. Jeden z dłuższych podjazdów robię jak w letargu. Pomiędzy wybojami, dziurami, szczelinami. Nie da się. Po prostu nie da się jechać normalnie po nienormalnej drodze. Jadę zatem nienormalnie.
Szczuczyn to ostatnia stacja na trasie. Orlen. Stąd do Augustowa jest już tylko 80 km. Zabawne, jak człowiekowi zmienia się skala oraz poczucie odległości. Przecież cóż to jest? 80 km w zestawieniu z 470 km, które są za mną, to po prostu jest resztówka. Końcóweczka. Na stacji biorę dużą herbatę oraz zjadam swoją drugą i ostatnią kanapkę zabraną z domu. Tak, to ta kanapka na czarną godzinę. Na stacji lata dużo much. Jakaś plaga. Pani z obsługi ma charakterystyczny dla tego rejonu śpiewny akcent. Kiedy wychodzę ze stacji, trafiam na start przejazdu motocykli. Jest ich tu z pewnością ponad 100. Cała chmara. Motory warczą i ryczą, a w powietrzu unosi się zapach benzyny. Czekam wraz z innymi ludźmi, aż oni wszyscy przejadą. Niebo wygląda coraz gorzej.
Coraz gorzej wyglądające niebo każe przypuszczać, że wszystko skończy się soczystą ulewą. Aż trudno mi w to uwierzyć. Za mną 525 km na sucho. Naprawdę mam zmoknąć na tych ostatnich 26 km? Tymczasem jest piękna lipowa aleja. Lipy teraz kwitną i pachnie tu bosko.
Kropelka po kropelce. Tak to się zwykle zaczyna. A potem pada rzęsiście. Nie ma sensu czekać, bo zapowiada się kilka godzin deszczu. Jadę więc. Tym razem wyjątkowo nie projektowałam dojazdu do Augustowa bocznymi drogami. Dotąd zawsze były dobre warunki drogowe i mały ruch na DK 16. Dlatego mimo planów każdorazowo, mając dość dziur, leciałam krajówką. Tym razem poprowadziłam trasę od razu na DK16. I to był błąd. Warunki drogowe fatalne, ulewa. Ruch umiarkowany. Zapalam wszystkie lampki i ubieram kamizelkę odblaskową i jadę szybko. Nie jest to przyjemne doświadczenie…
Tablica z napisem Augustów pośród mocnego deszczu. Robię zdjęcie i szybko chowam telefon, żeby go nie zalało.
Potem dojazd do centrum, wizyta na rynku Zygmunta Augusta. Chwila niepewności – czy fontanna działa? W zeszłym roku była nieczynna. A przecież cała ta wyrypa była przede wszystkim dla tej jednej jedynej chwili – żeby stanąć przy tej wspaniałej fontannie i się nią nacieszyć.
Fontanna działa! W niepełnym wymiarze - nie wszystkie dysze są uruchomione. Woda nie jest wyrzucana wysoko do góry. Jest spokojnie. Pada deszcz. Pusto. Moknę tak dłuższą chwilę. Tracę poczucie czasu. Czekam. Czekam aż ktoś będzie tędy przechodził w to deszczowe popołudnie, żeby poprosić o zrobienie pamiątkowego zdjęcia.
Potem jadę do „Szuflady”, już tam na mnie czekają. Ładuję się z rowerem do pokoju, biorę prysznic, zakładam czyste i suche ubranie i idę na miasto. Program ten sam co ostatnio: obiad, spacer ul. Mostową nad Nettę, Albatros i ławeczka Beaty, wizyta w kościele, rynek Zygmunta Augusta i fontanna.
Na koniec dokładam jeszcze lody. Żeby mimo deszczu było słodko.