Żeglując z wiatrem do Łodzi
Niedziela, 9 października 2022
Km: | 240.00 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 10:16 | km/h: | 23.38 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | m | Sprzęt: Kolarzówka | Aktywność: Jazda na rowerze |
I było tak jak w tytule - pożeglowałam z wiatrem do Łodzi.
Wyjazd odbył się bez większego planu i przygotowania. Tak jakoś w sobotę wieczorem, siedząc w fotelu, pomyślałam, że może gdzieś się przejadę. Naprędce skleciłam trasę i spakowałam kilka drobiazgów na rower. Nie miałam nawet biletu na powrót. Optymistycznie i nieco beztrosko założyłam, że jak już dojadę, to jakoś przecież wrócę.
W niedzielę wyjechałam, gdy jeszcze było ciemno. Nie pamiętam godziny, ale ruszenie przed wschodem słońca w październiku nie jest jakimś wielkim wyczynem, gdyż dzień wstaje późno.
Początek nudny. Nie dość, że ciemno, to w dodatku droga krajowa nr 92. Droga ta nudna jest za dnia, a co dopiero po ciemku! Jedyne, co zaskakuje (w niestety nieprzyjemny sposób), to dość duży ruch. O tak wczesnej porze i w dodatku w niedzielę, zupełnie się tego nie spodziewałam. Na szczęście droga ta na początku była mi dwupasmówką, a potem miała szerokie pobocze, więc nie było aż tak beznadziejnie.
Swoje się wynudziłam i wstało słońce. Z krajówki zjechałam szybko, bo już po 37 km - we Wrześni. Dalsza trasa była już znacznie przyjemniejsza mimo, że po pięknym wschodzie słońca nastał zwykły, szary dzień. Za to wiało w plecy, zgodnie z oczekiwaniami. Żeglowałam sobie więc do tej Łodzi zupełnie bez wysiłku. Słońce przebiło się przez chmury dopiero nad Jeziorskiem. Widok był doprawdy piękny.
Na 180 km trasy dogoniłam szosowca. Mijając go rzuciłam krótkie "hej!" i to było wszystko, co do niego powiedziałam. No i nie byłoby w tym niczego dziwnego, gdyby nie to, że kolejne 33 km spędziliśmy jadąc razem! Ów szosowiec siadł mi na kole i mniej lub bardziej efektywnie się wiózł. Kiedy tylko zauważałam, że próbuje wychodzić do przodu, dociskałam mocniej. Nie przeszkadzało mi, że się wiezie, jednak skoro wyjechałam z domu sama, to nie miałam ochoty podczas jazdy oglądać czyichś pleców, a raczej szerokie widoki, jakie oferowała ta trasa.
Kolega najwyraźniej szybko pojął moje intencje i nie trzeba było do tego żadnych słów. Po tych 33 km, również bez słów, w którymś momencie skręcił w prawo, tam gdzie ja odbijałam w lewo.
W samej Łodzi nastąpiło czyste szaleństwo. Teoretycznie miałam wracać z Łodzi Fabrycznej (o której wiele dobrego słyszałam, a na której nigdy nie byłam!). No ale dostałam z domu informację, że powinnam zdążyć na wcześniejszy pociąg. Tyle, że z Łodzi Kaliskiej. Nie miałam wgranej w GPS trasy do Kaliskiej, a będąc na styk z czasem, gnałam głównymi ulicami, zgodnie ze znakami drogowymi kierującymi na dworzec. Nie pamiętam, kiedy ostatnio aż tak wielu kierowców trąbiło na mnie, gdy jechałam rowerem. Pewnie nie byli zadowoleni z tego, że jadę ulicami.
Na Kaliską wpadłam równo 3 minuty po odjeździe tego wcześniejszego pociągu. W tej sytuacji pojechałam (już zupełnie spokojnie) na słynną ul. Piotrkowską, a potem na Łódź Fabryczną. Dworzec ten faktycznie jest niesamowity!
Wyjazd odbył się bez większego planu i przygotowania. Tak jakoś w sobotę wieczorem, siedząc w fotelu, pomyślałam, że może gdzieś się przejadę. Naprędce skleciłam trasę i spakowałam kilka drobiazgów na rower. Nie miałam nawet biletu na powrót. Optymistycznie i nieco beztrosko założyłam, że jak już dojadę, to jakoś przecież wrócę.
W niedzielę wyjechałam, gdy jeszcze było ciemno. Nie pamiętam godziny, ale ruszenie przed wschodem słońca w październiku nie jest jakimś wielkim wyczynem, gdyż dzień wstaje późno.
Początek nudny. Nie dość, że ciemno, to w dodatku droga krajowa nr 92. Droga ta nudna jest za dnia, a co dopiero po ciemku! Jedyne, co zaskakuje (w niestety nieprzyjemny sposób), to dość duży ruch. O tak wczesnej porze i w dodatku w niedzielę, zupełnie się tego nie spodziewałam. Na szczęście droga ta na początku była mi dwupasmówką, a potem miała szerokie pobocze, więc nie było aż tak beznadziejnie.
Swoje się wynudziłam i wstało słońce. Z krajówki zjechałam szybko, bo już po 37 km - we Wrześni. Dalsza trasa była już znacznie przyjemniejsza mimo, że po pięknym wschodzie słońca nastał zwykły, szary dzień. Za to wiało w plecy, zgodnie z oczekiwaniami. Żeglowałam sobie więc do tej Łodzi zupełnie bez wysiłku. Słońce przebiło się przez chmury dopiero nad Jeziorskiem. Widok był doprawdy piękny.
Na 180 km trasy dogoniłam szosowca. Mijając go rzuciłam krótkie "hej!" i to było wszystko, co do niego powiedziałam. No i nie byłoby w tym niczego dziwnego, gdyby nie to, że kolejne 33 km spędziliśmy jadąc razem! Ów szosowiec siadł mi na kole i mniej lub bardziej efektywnie się wiózł. Kiedy tylko zauważałam, że próbuje wychodzić do przodu, dociskałam mocniej. Nie przeszkadzało mi, że się wiezie, jednak skoro wyjechałam z domu sama, to nie miałam ochoty podczas jazdy oglądać czyichś pleców, a raczej szerokie widoki, jakie oferowała ta trasa.
Kolega najwyraźniej szybko pojął moje intencje i nie trzeba było do tego żadnych słów. Po tych 33 km, również bez słów, w którymś momencie skręcił w prawo, tam gdzie ja odbijałam w lewo.
W samej Łodzi nastąpiło czyste szaleństwo. Teoretycznie miałam wracać z Łodzi Fabrycznej (o której wiele dobrego słyszałam, a na której nigdy nie byłam!). No ale dostałam z domu informację, że powinnam zdążyć na wcześniejszy pociąg. Tyle, że z Łodzi Kaliskiej. Nie miałam wgranej w GPS trasy do Kaliskiej, a będąc na styk z czasem, gnałam głównymi ulicami, zgodnie ze znakami drogowymi kierującymi na dworzec. Nie pamiętam, kiedy ostatnio aż tak wielu kierowców trąbiło na mnie, gdy jechałam rowerem. Pewnie nie byli zadowoleni z tego, że jadę ulicami.
Na Kaliską wpadłam równo 3 minuty po odjeździe tego wcześniejszego pociągu. W tej sytuacji pojechałam (już zupełnie spokojnie) na słynną ul. Piotrkowską, a potem na Łódź Fabryczną. Dworzec ten faktycznie jest niesamowity!
Komentować mogą tylko znajomi. Zaloguj się · Zarejestruj się!