PYRA Trail
Sobota, 17 października 2020 Kategoria do 300, Kocia czytelnia
Km: | 270.90 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 18:30 | km/h: | 14.64 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | 1087m | Sprzęt: Terenówka | Aktywność: Jazda na rowerze |
„Pyra” miała odbyć się wiosną, ale przez epidemię wszystko
się skisiło i została przełożona na październik. Termin mało zachęcający, noce
już długie, pogoda bardzo niepewna. Mocno się zastanawiałam, czy jechać, czy
dać sobie spokój. Niełatwa to była decyzja dlatego, że poza tymi wszystkimi powodami,
Pyra to maraton „gravelowy”, a ja słabo
jeżdżę w terenie. W gravelowość, w polskich warunkach, nie wierzę. Tu, u nas,
jest po prostu teren. Bardziej lub mniej przejezdny. Natomiast dróg, które
można by faktycznie nazwać „gravelowymi” o każdej porze roku, jest tyle co kot
napłakał.
Jest zatem dla mnie oczywiste, że jeśli pojadę, to jedynym słusznym wyborem będzie rower terenowy, z pełnym zawieszeniem. Prognozy na maraton są wątpliwe. Ma być chłodno i może padać deszcz. Po ostatniej wyrypie na Śląsku, gdy prognozy kompletnie się nie sprawdziły, wyrażenie „może padać” oznacza dla mnie, że „z pewnością będzie padać”. Dlatego do podsiodłówki pakuję kompletny strój przeciwdeszczowy, wierząc w to, że na bank się przyda. Jak się okaże podczas jazdy – miałam rację!
W związku z epidemią, jest biednie. Baza w Robakowie odmówiła gościny, Organizator przeniósł ją do Prusinowa. Poza tym odwołane zostało ognisko w piątkowy wieczór, a noclegi uczestnicy muszą załatwić sobie sami. Wkurzające są strasznie te ograniczenia, ale dobrze przynajmniej, że maraton się w ogóle odbędzie. Wobec takiej sytuacji, nie warto jechać do Prusinowa w piątek. To już lepiej wstać około 4 nad ranem i pojechać tam samochodem w sobotę.
Na starcie jest strasznie mało czasu na wszystko. Odbieram pakiet startowy, wypijam 1/3 kubeczka kawy, zjadam jednego banana i… to już! Już trzeba jechać! Na początku jest szosa. Szary poranek, dzień ledwo wstał. Trasa jest fajnie poprowadzona. Po szosowym wstępie, zaczyna się teren. Sporo ostatnio padało i są kałuże. Czy głębokie? Wolę nie sprawdzać. Głównie lasami jedziemy do Rogalinka. Potem jest dróżka wzdłuż Warty. W Puszczykowie, w okolicach Ośrodka Leśnego, robię błąd. Jadę źle. Jestem już za sławetnym przejazdem kolejowym, gdzie swego czasu pociąg starł na proch karetkę pogotowia, gdy stwierdzam: trzeba się cofnąć, żeby było w 100% zgodnie ze śladem. Wracam więc, spotykając po drodze całe tabuny naszych jadących z naprzeciwka.
Potem znowu są lasy i odcinek specjalny po Wielkopolskim Parku Narodowym. Jest wjazd na Osową Górę, jest wieża widokowa.
Pola przeplatają się z lasami. Szosa z terenem – choć tego drugiego jednak jest więcej. W terenie niepodzielnie króluje błoto. Różne jego odmiany: grząskie-piaszczyste, rzadkie-czarne, śliskie-gliniaste i cała gama ich kombinacji. Każdy może sobie znaleźć takie błoto, które lubi i takie, którego nie lubi.
Około godziny 13 zaczyna padać deszczyk. Zupełnie nie jestem zaskoczona. Na początku ledwo siąpi, dlatego nie zakładam stroju deszczowego. W lekkiej mżawce jadę przez prawie 2 godziny. Jadę akurat przez jakąś wioskę, kiedy deszcz zaczyna padać mocniej. Trafia się wiata przystankowa. Fajnie – przynajmniej można wygodnie oprzeć rower i ubrać się w strój deszczowy pod daszkiem. Torba podsiodłowa jest mocno zabłocona i mokra, chwilę muszę walczyć z klamrami zapinającymi. Kiedy kończę przebieranki, podjeżdża dwóch naszych. Jeden leci bez zatrzymania, drugi ląduje pod wiatą. Mówi, że jest wykończony błotem, chłodem i tym deszczem. Cóż, jest 6 stopni na plusie i pada deszcz – bywało lepiej. U mnie w sumie ok., więc widząc jego przygaszony nastrój, czym prędzej robię mu miejsce i rzucam kilka miłych słów. Jak wiadomo, wiata jest dobra na wszystko! Początek dalszej drogi to jazda po zasysającym błocie, polem pod górkę. Ależ to męczące!
W trasę wplecione są fragmenty po wałach przeciwpowodziowych Warty. Bardzo wygodne są to wały. Trawa krótka, bez wybojów. Czasem lekko przeszkadzają trawiaste kępki, jednak w porównaniu z tym co było na Wiśle1200, te wały są wręcz luksusowe. Raz po raz tasuję się z miłym chłopakiem, który niestety nie zabrał stroju na deszcz i teraz trochę cierpi z tego powodu.
Nowe Miasto nad Wartą osiągam, gdy dzień dobiega końca. Jest tu Orlen i widzę przy nim kilka rowerów. To wystarczający powód, by się nie zatrzymywać akurat tu, tylko jechać dalej. Na wyjeździe trafiam na sklep spożywczy. Kupuję picie oraz pączka z nadzieniem toffi. Jest bardzo słodki i smaczny. Jest coraz ciemniej. Ruszam już na lampkach, lekko obawiając się, jak to będzie w nocy. Od startu, który był o 7:15 aż do zachodu słońca, tj. w 11 godzin, przejechałam 170 km. Szło to całkiem dobrze. Mam przeczucie, że teraz będzie tylko gorzej. Znam swoje możliwości i ograniczenia.
No i rzeczywiście. Gdy tylko pojawia się błotnisty teren, moje oczy zaczynają się gubić. Nie jest zbyt dobrze, dlatego, gdy tylko zaczynam czuć się niepewnie, schodzę z roweru i idę. W ten sposób przemierzam krzaczaste i błotniste pagórki przed Żerkowem. Klnę w duchu: doprawdy – to JEST gravel? Przecież to jest soczysty teren! Potem sama się z siebie śmieję – przecież wiedziałam, że tak będzie. A wszystko to, ostatecznie jest fajną zabawą. Maszeruję więc wytrwale, a gdy jadę – to pomału i ostrożnie, żeby się nie zabić.
Chwilę grozy przeżywam, gdy prawie spadam z wału przeciwpowodziowego. To co wydawało się ścieżynką na wale, w rzeczywistości było już jego skrajem… Potem na szczęście są Pyzdry. Miasto pięknie wygląda nocą, z drugiego brzegu warty. Aż miło popatrzeć. Raz po raz lekko kropi, ale największy deszcz chyba za mną. W Pyzdrach nie zatrzymuję się. Trzeba jechać, bo ta nocna jazda idzie mi wyjątkowo miernie! Stąd już tylko 58 km do mety, ale wiem, że zanim dojadę, to sporo wody w Warcie upłynie. Jadę tak sobie i obserwuję kolejne grupki, które mnie wyprzedzają. Cała praca, jaką zrobiłam sprawną jazdą w dzień, teraz właśnie ulatuje.
W nocy są jeszcze pola i lasy. Czasem jadę trochę lepiej, czasem trochę gorzej. Dobrą robotę robią wodoodporne skarpetki, w których jadę od samego początku. Mimo deszczu i spacerów w błocie i kałużach, stopy mam suche i nie jest mi zimno. To dość niesamowite: 5 stopni, deszczyk i nie marznę.
Jedyne zdjęcie z trasy:
Ostatnie około 20 km trasy, to głównie szosy. Można odpocząć i trochę podciągnąć tempo, choć trudno o jakieś zawrotne prędkości, gdy ma się w nogach kilka kilometrów z buta i prawie dobę na nogach. Na metę docieram o 3:25 i akurat nie pada. Mimo tak trudnej godziny, czeka tu na mnie miłe powitanie. Patrząc na swój czas widzę, że ostatnie, tj. nocne, 100 km robiłam przez prawie 10 godzin. To oddaje w pewnym stopniu to jak słabo widzę w terenie w nocy.
Dostaję medal, mam możliwość obmycia swojego roweru, potem jest duża porcja makaronu, a na sam koniec coś pięknego: prawdziwa PYRA w mundurku z gzikiem!
Podsumowanie:
Na liście startowej: 175 zawodników
Wystartowało: 98 zawodników
Wycofało się: 17 zawodników
Ukończyło: 81 zawodników
Wśród kobiet byłam: 4
Mój czas brutto: 20 godzin i 10 minut.
Trasa:
Jest zatem dla mnie oczywiste, że jeśli pojadę, to jedynym słusznym wyborem będzie rower terenowy, z pełnym zawieszeniem. Prognozy na maraton są wątpliwe. Ma być chłodno i może padać deszcz. Po ostatniej wyrypie na Śląsku, gdy prognozy kompletnie się nie sprawdziły, wyrażenie „może padać” oznacza dla mnie, że „z pewnością będzie padać”. Dlatego do podsiodłówki pakuję kompletny strój przeciwdeszczowy, wierząc w to, że na bank się przyda. Jak się okaże podczas jazdy – miałam rację!
W związku z epidemią, jest biednie. Baza w Robakowie odmówiła gościny, Organizator przeniósł ją do Prusinowa. Poza tym odwołane zostało ognisko w piątkowy wieczór, a noclegi uczestnicy muszą załatwić sobie sami. Wkurzające są strasznie te ograniczenia, ale dobrze przynajmniej, że maraton się w ogóle odbędzie. Wobec takiej sytuacji, nie warto jechać do Prusinowa w piątek. To już lepiej wstać około 4 nad ranem i pojechać tam samochodem w sobotę.
Na starcie jest strasznie mało czasu na wszystko. Odbieram pakiet startowy, wypijam 1/3 kubeczka kawy, zjadam jednego banana i… to już! Już trzeba jechać! Na początku jest szosa. Szary poranek, dzień ledwo wstał. Trasa jest fajnie poprowadzona. Po szosowym wstępie, zaczyna się teren. Sporo ostatnio padało i są kałuże. Czy głębokie? Wolę nie sprawdzać. Głównie lasami jedziemy do Rogalinka. Potem jest dróżka wzdłuż Warty. W Puszczykowie, w okolicach Ośrodka Leśnego, robię błąd. Jadę źle. Jestem już za sławetnym przejazdem kolejowym, gdzie swego czasu pociąg starł na proch karetkę pogotowia, gdy stwierdzam: trzeba się cofnąć, żeby było w 100% zgodnie ze śladem. Wracam więc, spotykając po drodze całe tabuny naszych jadących z naprzeciwka.
Potem znowu są lasy i odcinek specjalny po Wielkopolskim Parku Narodowym. Jest wjazd na Osową Górę, jest wieża widokowa.
Pola przeplatają się z lasami. Szosa z terenem – choć tego drugiego jednak jest więcej. W terenie niepodzielnie króluje błoto. Różne jego odmiany: grząskie-piaszczyste, rzadkie-czarne, śliskie-gliniaste i cała gama ich kombinacji. Każdy może sobie znaleźć takie błoto, które lubi i takie, którego nie lubi.
Około godziny 13 zaczyna padać deszczyk. Zupełnie nie jestem zaskoczona. Na początku ledwo siąpi, dlatego nie zakładam stroju deszczowego. W lekkiej mżawce jadę przez prawie 2 godziny. Jadę akurat przez jakąś wioskę, kiedy deszcz zaczyna padać mocniej. Trafia się wiata przystankowa. Fajnie – przynajmniej można wygodnie oprzeć rower i ubrać się w strój deszczowy pod daszkiem. Torba podsiodłowa jest mocno zabłocona i mokra, chwilę muszę walczyć z klamrami zapinającymi. Kiedy kończę przebieranki, podjeżdża dwóch naszych. Jeden leci bez zatrzymania, drugi ląduje pod wiatą. Mówi, że jest wykończony błotem, chłodem i tym deszczem. Cóż, jest 6 stopni na plusie i pada deszcz – bywało lepiej. U mnie w sumie ok., więc widząc jego przygaszony nastrój, czym prędzej robię mu miejsce i rzucam kilka miłych słów. Jak wiadomo, wiata jest dobra na wszystko! Początek dalszej drogi to jazda po zasysającym błocie, polem pod górkę. Ależ to męczące!
W trasę wplecione są fragmenty po wałach przeciwpowodziowych Warty. Bardzo wygodne są to wały. Trawa krótka, bez wybojów. Czasem lekko przeszkadzają trawiaste kępki, jednak w porównaniu z tym co było na Wiśle1200, te wały są wręcz luksusowe. Raz po raz tasuję się z miłym chłopakiem, który niestety nie zabrał stroju na deszcz i teraz trochę cierpi z tego powodu.
Nowe Miasto nad Wartą osiągam, gdy dzień dobiega końca. Jest tu Orlen i widzę przy nim kilka rowerów. To wystarczający powód, by się nie zatrzymywać akurat tu, tylko jechać dalej. Na wyjeździe trafiam na sklep spożywczy. Kupuję picie oraz pączka z nadzieniem toffi. Jest bardzo słodki i smaczny. Jest coraz ciemniej. Ruszam już na lampkach, lekko obawiając się, jak to będzie w nocy. Od startu, który był o 7:15 aż do zachodu słońca, tj. w 11 godzin, przejechałam 170 km. Szło to całkiem dobrze. Mam przeczucie, że teraz będzie tylko gorzej. Znam swoje możliwości i ograniczenia.
No i rzeczywiście. Gdy tylko pojawia się błotnisty teren, moje oczy zaczynają się gubić. Nie jest zbyt dobrze, dlatego, gdy tylko zaczynam czuć się niepewnie, schodzę z roweru i idę. W ten sposób przemierzam krzaczaste i błotniste pagórki przed Żerkowem. Klnę w duchu: doprawdy – to JEST gravel? Przecież to jest soczysty teren! Potem sama się z siebie śmieję – przecież wiedziałam, że tak będzie. A wszystko to, ostatecznie jest fajną zabawą. Maszeruję więc wytrwale, a gdy jadę – to pomału i ostrożnie, żeby się nie zabić.
Chwilę grozy przeżywam, gdy prawie spadam z wału przeciwpowodziowego. To co wydawało się ścieżynką na wale, w rzeczywistości było już jego skrajem… Potem na szczęście są Pyzdry. Miasto pięknie wygląda nocą, z drugiego brzegu warty. Aż miło popatrzeć. Raz po raz lekko kropi, ale największy deszcz chyba za mną. W Pyzdrach nie zatrzymuję się. Trzeba jechać, bo ta nocna jazda idzie mi wyjątkowo miernie! Stąd już tylko 58 km do mety, ale wiem, że zanim dojadę, to sporo wody w Warcie upłynie. Jadę tak sobie i obserwuję kolejne grupki, które mnie wyprzedzają. Cała praca, jaką zrobiłam sprawną jazdą w dzień, teraz właśnie ulatuje.
W nocy są jeszcze pola i lasy. Czasem jadę trochę lepiej, czasem trochę gorzej. Dobrą robotę robią wodoodporne skarpetki, w których jadę od samego początku. Mimo deszczu i spacerów w błocie i kałużach, stopy mam suche i nie jest mi zimno. To dość niesamowite: 5 stopni, deszczyk i nie marznę.
Jedyne zdjęcie z trasy:
Ostatnie około 20 km trasy, to głównie szosy. Można odpocząć i trochę podciągnąć tempo, choć trudno o jakieś zawrotne prędkości, gdy ma się w nogach kilka kilometrów z buta i prawie dobę na nogach. Na metę docieram o 3:25 i akurat nie pada. Mimo tak trudnej godziny, czeka tu na mnie miłe powitanie. Patrząc na swój czas widzę, że ostatnie, tj. nocne, 100 km robiłam przez prawie 10 godzin. To oddaje w pewnym stopniu to jak słabo widzę w terenie w nocy.
Dostaję medal, mam możliwość obmycia swojego roweru, potem jest duża porcja makaronu, a na sam koniec coś pięknego: prawdziwa PYRA w mundurku z gzikiem!
Podsumowanie:
Na liście startowej: 175 zawodników
Wystartowało: 98 zawodników
Wycofało się: 17 zawodników
Ukończyło: 81 zawodników
Wśród kobiet byłam: 4
Mój czas brutto: 20 godzin i 10 minut.
Trasa:
Komentować mogą tylko znajomi. Zaloguj się · Zarejestruj się!