Augustów
Piątek, 19 kwietnia 2019 Kategoria do 550, Kocia czytelnia, Augustów
Km: | 532.90 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 26:51 | km/h: | 19.85 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | 2139m | Sprzęt: Kolarzówka | Aktywność: Jazda na rowerze |
Trasę do Augustowa zaplanowałam mniej więcej dwa lata temu.
Tylko jakoś się nie składało, aby ją zrealizować. Czasem tak jest, że warto
poczekać na dogodny moment – ten jeden właściwy dzień, gdy będzie się czuło, że
wszystko sprzyja i jest ochota na większą wyrypę. Tak, no właśnie: ochota jest
w tym wszystkim najważniejsza. Wtedy… nic nie będzie przeszkodą.
Wyobraźcie sobie piękny, słoneczny, wiosenny dzień. I rowerową trasę. Prawda, że to miłe wyobrażenie? A teraz metę tej trasy. Gdzieś daleko od domu. Ponad 500 km od domu. Wyobrażenie jest tak fajne, że ręce same sięgają po rower, a nogi rwą się do jazdy. Wszystko zdaje się wyglądać perfekcyjnie. Prognozy pogody nie pozostawiają jednak żadnych złudzeń: na „ten” i następny dzień ma być wiatr północno-wschodni i północny. Czyli centralnie w twarz. Do tego lodowata noc, około zera stopni.
Ponad 500 km pod wiatr – ale za to meta w Augustowie.
Lodowato zimna noc – ale za to piękny i słoneczny dzień.
Ruszam w Wielki Piątek, chwilę po 5 rano. Mijam niewielką grupkę ludzi idących stacjami drogi krzyżowej o świcie. Jadąc obok, przez moment jestem razem z nimi. Moja trasa będzie ciężka. Ale nie od razu. To się stanie później. Teraz mimo, że wiatr wieje już od tak wczesnej godziny – jedzie się bardzo dobrze. Nic w tym dziwnego. Na początku zwykle jest łatwo.
Rzeczy mam ze sobą bardzo mało. Chyba nigdy dotąd nie jechałam samowystarczalnie trasy ultra z tak małą ilością bagażu.
W małej podsiodłówce: para skarpetek, potówka z długim rękawem, 2 kanapki, zapasowe baterie, wiatrówka i kurtka puchowa.
W małej torbie pod ramę: zestaw do podstawowych napraw roweru, papier toaletowy, zapięcie –linka, batoniki i żele oraz folia NRC.
Torebka na ramie: perfum, batoniki i żele.
Torba na kierownicy: 2 kremy przeciwsłoneczne, aparat, tablet, telefon, sudocrem, leki, Spot, klucze do domu, chusteczki, portfel.
No i to tyle.
Żadnego zestawu do spania, czy gotowania. Ma być pociągnięte na raz. Ma być spanie w pociągu oraz jedzenie w pośpiechu.
Do Janowca docieram zgodnie z planem, a nawet nieco wyprzedzam plan. Gratuluję sobie w duchu sprawnej jazdy pod wiatr. Biorę kawę, zjadam jedną z dwóch zabranych z domu kanapek, smaruję się kremem przeciwsłonecznym i już z powrotem jestem na trasie. Wiatr dokucza i jest to wyraźnie odczuwalne. Wiedziałam, że tak będzie, dlatego na kartce schowanej w portfelu mam szczegółową rozpiskę – na którym kilometrze mogę dać sobie spokój i wrócić do domu. Pierwsza okazja to będzie Toruń. Planuję, że w razie katastrofy, kupię na pociechę toruńskich pierniczków i wrócę do domu.
Wiatr męczy, a ja… coraz bardziej to akceptuję. Pierwszy fragment terenowy zaliczam w Żninie. Ups! To nie tak miało być. Trasę zaprojektowałam bite dwa lata temu, wtedy jeszcze nie było remontu i robót drogowych. Wbijam się w remontowany, rozkopany odcinek. Częściowo da się jechać, częściowo trzeba iść. A cenny czas przecieka. Minuta po minucie.
Droga do Barcina, którą jeżdżę zwykle w soboty, dziś jest po prostu tragiczna. W weekendy jest tu pusto lub pustawo. Dziś natomiast przypomina to jakąś TIRostradę. Nic miłego. Potem, aż do Gniewkowa, jest umiarkowanie. Nie czerpię zbyt dużo radości z uciekających kilometrów. Wiatr i duży ruch sprawiają, że jestem lekko poirytowana. Lasy pomiędzy Gniewkowem a Toruniem dają wytchnienie. Od razu robi się przyjemniej. Cisza, spokój, wszystko kwitnie… łzawią oczy. Wiosna!
Przejazd przez Toruń bardzo sprawny. W McD, który jest prawie na wyjeździe z miasta (159 km mojej trasy) jestem o 13.45, tj. z piętnastominutowym wyprzedzeniem w stosunku do planu. Zjadam zestaw z rybą (tym razem niestety przygotowali bardzo szybko – a miałam ochotę chwilę posiedzieć) i wracam na trasę. Droga do Golubia-Dobrzynia zlatuje zupełnie zwyczajnie. Nic specjalnego się nie dzieje. Pod zamkiem zatrzymuję się, by zrobić zdjęcie, jest godzina 16, w nogach 192 km. Na rynek nie wjeżdżam – szkoda mi dziś czasu.
Odcinek pomiędzy Golubiem-Dobrzyniem a Lidzbarkiem jedzie się ciężko. Wiatr wieje dość mocno, a ja mam już kawałek trasy w nogach. W dodatku drogi w niektórych miejscach są nierówne i dziurawe. Generalnie wygląda to tak, że albo droga ma fatalną nawierzchnię i nie ma na niej ruchu, albo droga jest ok., ale z ruchem dramat. Podczas jazdy zjadam batonika. Jest dziwnie zapakowany: w folię i kartonik. Brzegiem tego kartonika rozcinam górną wargę. Jest to pierwszy (i jedyny) raz, gdy cieszę się z chłodnego wiatru w twarz. Może przynajmniej osuszy krew. Póki co podcieram ją rękawiczką podczas jazdy. Trochę pechowo, bo jak teraz jeść i jak pić? Jak się uśmiechać? Bo jadąc raz po raz uśmiecham się… do swoich myśli. Każdy ruch ustami powoduje, że krew leci na nowo. Myślę sobie, że wyglądam z tą krwią na ustach pewnie okropnie. No cóż, na razie nic z tym nie zrobię.
Trasa omija Brodnicę. No i całe szczęście. Kiedy w Osieku widzę korek na drodze nr 560 w stronę miasta, to bardzo się cieszę, że nie muszę tam jechać. Za to wpada zupełnie nowy odcinek. Odcinek, na którym częściowo nawierzchnia jest niewiadomą. Być może będzie tam teren. W rzeczywistości jest zupełnie nieźle. Czystego terenu jest może jakieś 150 m. Reszta to szosa, albo płyty betonowe. Trafia się też kilka krótkich, acz ostrych podjazdów. Dalej, do Lidzbarka, jadę tak jak do Olsztyna. Dawno nie leciałam tej trasy, miło więc odświeżyć.
W Uzdowie, na rozdrożu stacja paliw. Nie zatrzymuję się, aby nie kusiło. To właśnie tutaj jest możliwość łatwego wycofania się z trasy. To tu można odbić na Działdowo. To zaledwie 14,5 km stąd. Jadę zatem twardo, w stronę Nidzicy. Zapada zmierzch. Jednak po tak słonecznym dniu niebo długo jeszcze jaśnieje. Poza tym wschodzi Księżyc. To będzie piękna, jasna noc, w końcu Księżyc w pełni. Do Nidzicy dojeżdżam po ciemku, za mną 303 km, godzina 22.30. Na stacji Moya, jak zwykle, siedzi kot. Odkąd pamiętam – tu zawsze jest kot. Wchodzę do środka ogrzać się i wypić coś. Na zewnątrz jest zimno. Obsługa pozwala, bym wniosła rower do środka. Początkowo protestują nieco, ale wyjaśniam im, że rower jest czysty, bo dziś przecież nie padało. Poza tym to kolarzówka, czyli rower jest cienki mniej więcej jak ja. To od razu wprowadza radosny nastrój i po chwili wraz z rowerem siedzę przy stoliku. Niewesoło mi było, kiedy tu zajechałam. Na ultra bowiem nie zawsze jest wesoło. No ale gorąca czarna kawa i zapiekanka sprawiają, że z chwili na chwilę jest coraz lepiej. Gdyby tylko nie moje alergiczne, szczypiące oczy oraz rozcięte usta, to by było super. To tu ubieram zestaw na noc. Zakładam dodatkową potówkę i jadę. Nidzica to rozjazd. Jeśli się chce lecieć do Olsztyna, to trzeba skręcić w lewo. Natomiast do Augustowa jedzie się na wprost. Po raz pierwszy widzę nidzicki zamek. Jadę miastem, jest pusto i naraz słyszę za sobą powarkujący delikatnie silnik TIRa. Zjeżdżam w zatoczkę autobusową i rękę pokazuję, że ma jechać. On jednak mruga mi światłami i dalej spokojnie jedzie za mną. Wyprzedza dopiero później, gdy ma do tego dobrą sposobność. Miło.
Jazda nocą jest nudna. Nudzi mi się okropnie. Staram się myśleć o wiszącym nade mną Księżycu w pełni, świeci mocno , jak jakaś lampa. Mimo to ogarnia mnie senność. Pierwsza przypadkowa wiata jest moja. Kładę się i leżę kilka minut, rozprostowując kości. Kilkanaście km dalej ta sama sytuacja. Jest wściekle zimno. Temperatura nocy mieści się w przedziale od -1 do +3 stopni. Ubieram na siebie dokładnie wszystko co ze sobą mam. Nawet kurtkę puchową i drugą wiatrówkę. Na prawą stopę (nie wiem czemu ale była bardziej podatna na zimno niż lewa) zakładam foliówkę. Ależ mi zimno!
Myślę sobie, że najważniejsze teraz to przetrwać ten kawałek co przede mną, tj. kilkadziesiąt km do Myszyńca. Tam jest całodobowy Orlen. W duchu nieco się boję co oznacza słowo „całodobowy”: będzie można wejść do środka, czy to tylko okienko – kasa nocna? Na szczęście można wejść. Cieszę się z tego bardzo. Biorę dużą herbatę ze wszystkimi dodatkami oraz zapiekankę i dochodzę do siebie. 373 km, godzina 3.23.
Potem nadal jest noc. Na niebie ani jednej chmury, to bardzo jasna noc. Dzień po niej wstaje upiornie rześki. Zimno, że hej! Teraz, wraz z nowym dniem, pewnie znowu wzmocni się wiatr, który na czas nocy odczuwalnie zelżał. Tak właśnie się dzieje. Znowu wieje w twarz. Drogi są coraz gorszej jakości. Na szczęście ruchu nie ma dużego i można swobodnie ćwiczyć jazdę slalomem, by omijać co większe wyrwy.
Na stacji Orlen w Szczuczynie melduję się o 8.12 mając za sobą 447 km. Miałam tu być około 6 rano, jest więc opóźnienie w stosunku do planu. Nie przejmuję się tym jednak wcale, bo planując uwzględniałam opóźnienia i wiem, że cały czas wszystko jest zupełnie ok. Na stacji bardzo miła obsługa. Pan mówiący ze śpiewnym akcentem pyta mnie dokąd jadę tak od rana. Odpowiadam mu więc, że jadę spod Poznania do Augustowa i w sumie to od wczorajszego rana. Jest mocno zaskoczony, ale chyba podoba mu się ten projekt, bo przynosi mi wygodne krzesełko, bym usiadła do kawy i ciasteczka. Na Orlenie w Szczuczynie nie ma miejsca by usiąść z kawą, jest tylko wysoki stolik by chwilę przy nim postać. Fajnie jest więc usiąść na te kilka chwil.
Końcówka trasy, tj. te ostatnie 86 km to prawie w całości katastrofa. Dzień jest piękny i jeśli chodzi o piękno – to wszystko. Poza tym jest strasznie. Moja krtań nieco ucierpiała od zimnego nocnego powietrza. Alergicznie szczypią mnie bardzo mocno oczy i czuję, że są spuchnięte, bo ciężko jest mrugać. Biegają tu luzem psy. Biegają, szczekają i gonią – dzięki temu mam okazję by przypomnieć sobie dlaczego tak bardzo nie lubię psów. Agresja i hałas = pies. Wiatr masakruje. Pagórki masakrują. A najbardziej masakrują dziurawe i wyboiste drogi. Rower cały skacze, a ja wraz z nim. Gdybym tu mieszkała, to nigdy w życiu bym nie kupiła kolarzówki. Żołądek zaczyna mi wariować od tego trzepania po wybojach. Mam najzwyklejsze na świecie objawy choroby lokomocyjnej. Na rowerze. Z tego wszystkiego, zmieniam trasę. Końcówkę lecę po DK 16. Nikogo nie namawiam do jazdy tą drogą, bo tu pewnie w zwykły dzień jest strasznie: wąska, bez pobocza, pagórkowata i kręta. To chyba wystarczy w ramach antyreklamy? Jednak w Wielką Sobotę jest tu pusto, a sam asfalt jest perfekcyjny. Żołądek szybko się uspokaja i znowu mogę czerpać radość z jazdy. Ta końcówka jest nawet miła, bo nie wieje już centralnie w twarz, tylko z boku.
W Augustowie tłumy ludzi i masa samochodów. Krótki przystanek na Orlenie i potem wizyta przy fontannie w parku, w ścisłym centrum. Ładnie, ale jestem tu tylko na chwilę. Zatkany alergicznie nos zmusza mnie do poszukiwania apteki. No a potem jeszcze jadę nad Nettę. Znad rzeki nie wracam już do centrum. Zniechęca mnie nawierzchnia z kostki i tłumy ludzi. Jadę bezpośrednio na dworzec kolejowy, który jest dziwnie z boku miasteczka.
Podróż pociągiem 2-etapowa. Pierwszy etap Augustów-Warszawa Centralna. Pociąg był prawie pusty, w przedziale byłam sama, więc położyłam się i usiłowałam spać. Potem jakieś 2 godziny przesiadki w Warszawie. Pierwotnie miałam plan by wysiąść na Wschodniej i pojechać rowerem koło Stadionu Narodowego, dalej do centrum i pod Pałac Kultury. Jednak zrezygnowałam z tego planu ze względu na oczy, które były całe przekrwione i spuchnięte. Wysiadłam więc na Centralnej, na chwilę tylko wyszłam na zewnątrz zobaczyć PKiN, a resztę czasu spędziłam w McD starając się nie zasnąć nad zestawem. Podróż pociągiem do Poznania była… średnia. Nocne pociągi to jednak niezbyt fajna sprawa. Nocami lepiej jest być na rowerze, niż w pociągu. Kiedy więc o 2.30 w nocy w Wielkanoc wysiadłam z pociągu i wsiadałam na rower, czułam się szczęśliwa i zadowolona.
ZDJĘCIA
Średnia prędkość jest netto, bez postojów. Uwzględnia za to ona piesze odcinki w terenie oraz spacer po Augustowie.
Zaliczone gminy: Janowo, Wielbark, Rozogi, Myszyniec, Łyse, Turośl, Kolno obszar wiejski, Kolno miasto, Grabowo, Szczuczyn (10 nowych gmin).
Wyobraźcie sobie piękny, słoneczny, wiosenny dzień. I rowerową trasę. Prawda, że to miłe wyobrażenie? A teraz metę tej trasy. Gdzieś daleko od domu. Ponad 500 km od domu. Wyobrażenie jest tak fajne, że ręce same sięgają po rower, a nogi rwą się do jazdy. Wszystko zdaje się wyglądać perfekcyjnie. Prognozy pogody nie pozostawiają jednak żadnych złudzeń: na „ten” i następny dzień ma być wiatr północno-wschodni i północny. Czyli centralnie w twarz. Do tego lodowata noc, około zera stopni.
Ponad 500 km pod wiatr – ale za to meta w Augustowie.
Lodowato zimna noc – ale za to piękny i słoneczny dzień.
Ruszam w Wielki Piątek, chwilę po 5 rano. Mijam niewielką grupkę ludzi idących stacjami drogi krzyżowej o świcie. Jadąc obok, przez moment jestem razem z nimi. Moja trasa będzie ciężka. Ale nie od razu. To się stanie później. Teraz mimo, że wiatr wieje już od tak wczesnej godziny – jedzie się bardzo dobrze. Nic w tym dziwnego. Na początku zwykle jest łatwo.
Rzeczy mam ze sobą bardzo mało. Chyba nigdy dotąd nie jechałam samowystarczalnie trasy ultra z tak małą ilością bagażu.
W małej podsiodłówce: para skarpetek, potówka z długim rękawem, 2 kanapki, zapasowe baterie, wiatrówka i kurtka puchowa.
W małej torbie pod ramę: zestaw do podstawowych napraw roweru, papier toaletowy, zapięcie –linka, batoniki i żele oraz folia NRC.
Torebka na ramie: perfum, batoniki i żele.
Torba na kierownicy: 2 kremy przeciwsłoneczne, aparat, tablet, telefon, sudocrem, leki, Spot, klucze do domu, chusteczki, portfel.
No i to tyle.
Żadnego zestawu do spania, czy gotowania. Ma być pociągnięte na raz. Ma być spanie w pociągu oraz jedzenie w pośpiechu.
Do Janowca docieram zgodnie z planem, a nawet nieco wyprzedzam plan. Gratuluję sobie w duchu sprawnej jazdy pod wiatr. Biorę kawę, zjadam jedną z dwóch zabranych z domu kanapek, smaruję się kremem przeciwsłonecznym i już z powrotem jestem na trasie. Wiatr dokucza i jest to wyraźnie odczuwalne. Wiedziałam, że tak będzie, dlatego na kartce schowanej w portfelu mam szczegółową rozpiskę – na którym kilometrze mogę dać sobie spokój i wrócić do domu. Pierwsza okazja to będzie Toruń. Planuję, że w razie katastrofy, kupię na pociechę toruńskich pierniczków i wrócę do domu.
Wiatr męczy, a ja… coraz bardziej to akceptuję. Pierwszy fragment terenowy zaliczam w Żninie. Ups! To nie tak miało być. Trasę zaprojektowałam bite dwa lata temu, wtedy jeszcze nie było remontu i robót drogowych. Wbijam się w remontowany, rozkopany odcinek. Częściowo da się jechać, częściowo trzeba iść. A cenny czas przecieka. Minuta po minucie.
Droga do Barcina, którą jeżdżę zwykle w soboty, dziś jest po prostu tragiczna. W weekendy jest tu pusto lub pustawo. Dziś natomiast przypomina to jakąś TIRostradę. Nic miłego. Potem, aż do Gniewkowa, jest umiarkowanie. Nie czerpię zbyt dużo radości z uciekających kilometrów. Wiatr i duży ruch sprawiają, że jestem lekko poirytowana. Lasy pomiędzy Gniewkowem a Toruniem dają wytchnienie. Od razu robi się przyjemniej. Cisza, spokój, wszystko kwitnie… łzawią oczy. Wiosna!
Przejazd przez Toruń bardzo sprawny. W McD, który jest prawie na wyjeździe z miasta (159 km mojej trasy) jestem o 13.45, tj. z piętnastominutowym wyprzedzeniem w stosunku do planu. Zjadam zestaw z rybą (tym razem niestety przygotowali bardzo szybko – a miałam ochotę chwilę posiedzieć) i wracam na trasę. Droga do Golubia-Dobrzynia zlatuje zupełnie zwyczajnie. Nic specjalnego się nie dzieje. Pod zamkiem zatrzymuję się, by zrobić zdjęcie, jest godzina 16, w nogach 192 km. Na rynek nie wjeżdżam – szkoda mi dziś czasu.
Odcinek pomiędzy Golubiem-Dobrzyniem a Lidzbarkiem jedzie się ciężko. Wiatr wieje dość mocno, a ja mam już kawałek trasy w nogach. W dodatku drogi w niektórych miejscach są nierówne i dziurawe. Generalnie wygląda to tak, że albo droga ma fatalną nawierzchnię i nie ma na niej ruchu, albo droga jest ok., ale z ruchem dramat. Podczas jazdy zjadam batonika. Jest dziwnie zapakowany: w folię i kartonik. Brzegiem tego kartonika rozcinam górną wargę. Jest to pierwszy (i jedyny) raz, gdy cieszę się z chłodnego wiatru w twarz. Może przynajmniej osuszy krew. Póki co podcieram ją rękawiczką podczas jazdy. Trochę pechowo, bo jak teraz jeść i jak pić? Jak się uśmiechać? Bo jadąc raz po raz uśmiecham się… do swoich myśli. Każdy ruch ustami powoduje, że krew leci na nowo. Myślę sobie, że wyglądam z tą krwią na ustach pewnie okropnie. No cóż, na razie nic z tym nie zrobię.
Trasa omija Brodnicę. No i całe szczęście. Kiedy w Osieku widzę korek na drodze nr 560 w stronę miasta, to bardzo się cieszę, że nie muszę tam jechać. Za to wpada zupełnie nowy odcinek. Odcinek, na którym częściowo nawierzchnia jest niewiadomą. Być może będzie tam teren. W rzeczywistości jest zupełnie nieźle. Czystego terenu jest może jakieś 150 m. Reszta to szosa, albo płyty betonowe. Trafia się też kilka krótkich, acz ostrych podjazdów. Dalej, do Lidzbarka, jadę tak jak do Olsztyna. Dawno nie leciałam tej trasy, miło więc odświeżyć.
W Uzdowie, na rozdrożu stacja paliw. Nie zatrzymuję się, aby nie kusiło. To właśnie tutaj jest możliwość łatwego wycofania się z trasy. To tu można odbić na Działdowo. To zaledwie 14,5 km stąd. Jadę zatem twardo, w stronę Nidzicy. Zapada zmierzch. Jednak po tak słonecznym dniu niebo długo jeszcze jaśnieje. Poza tym wschodzi Księżyc. To będzie piękna, jasna noc, w końcu Księżyc w pełni. Do Nidzicy dojeżdżam po ciemku, za mną 303 km, godzina 22.30. Na stacji Moya, jak zwykle, siedzi kot. Odkąd pamiętam – tu zawsze jest kot. Wchodzę do środka ogrzać się i wypić coś. Na zewnątrz jest zimno. Obsługa pozwala, bym wniosła rower do środka. Początkowo protestują nieco, ale wyjaśniam im, że rower jest czysty, bo dziś przecież nie padało. Poza tym to kolarzówka, czyli rower jest cienki mniej więcej jak ja. To od razu wprowadza radosny nastrój i po chwili wraz z rowerem siedzę przy stoliku. Niewesoło mi było, kiedy tu zajechałam. Na ultra bowiem nie zawsze jest wesoło. No ale gorąca czarna kawa i zapiekanka sprawiają, że z chwili na chwilę jest coraz lepiej. Gdyby tylko nie moje alergiczne, szczypiące oczy oraz rozcięte usta, to by było super. To tu ubieram zestaw na noc. Zakładam dodatkową potówkę i jadę. Nidzica to rozjazd. Jeśli się chce lecieć do Olsztyna, to trzeba skręcić w lewo. Natomiast do Augustowa jedzie się na wprost. Po raz pierwszy widzę nidzicki zamek. Jadę miastem, jest pusto i naraz słyszę za sobą powarkujący delikatnie silnik TIRa. Zjeżdżam w zatoczkę autobusową i rękę pokazuję, że ma jechać. On jednak mruga mi światłami i dalej spokojnie jedzie za mną. Wyprzedza dopiero później, gdy ma do tego dobrą sposobność. Miło.
Jazda nocą jest nudna. Nudzi mi się okropnie. Staram się myśleć o wiszącym nade mną Księżycu w pełni, świeci mocno , jak jakaś lampa. Mimo to ogarnia mnie senność. Pierwsza przypadkowa wiata jest moja. Kładę się i leżę kilka minut, rozprostowując kości. Kilkanaście km dalej ta sama sytuacja. Jest wściekle zimno. Temperatura nocy mieści się w przedziale od -1 do +3 stopni. Ubieram na siebie dokładnie wszystko co ze sobą mam. Nawet kurtkę puchową i drugą wiatrówkę. Na prawą stopę (nie wiem czemu ale była bardziej podatna na zimno niż lewa) zakładam foliówkę. Ależ mi zimno!
Myślę sobie, że najważniejsze teraz to przetrwać ten kawałek co przede mną, tj. kilkadziesiąt km do Myszyńca. Tam jest całodobowy Orlen. W duchu nieco się boję co oznacza słowo „całodobowy”: będzie można wejść do środka, czy to tylko okienko – kasa nocna? Na szczęście można wejść. Cieszę się z tego bardzo. Biorę dużą herbatę ze wszystkimi dodatkami oraz zapiekankę i dochodzę do siebie. 373 km, godzina 3.23.
Potem nadal jest noc. Na niebie ani jednej chmury, to bardzo jasna noc. Dzień po niej wstaje upiornie rześki. Zimno, że hej! Teraz, wraz z nowym dniem, pewnie znowu wzmocni się wiatr, który na czas nocy odczuwalnie zelżał. Tak właśnie się dzieje. Znowu wieje w twarz. Drogi są coraz gorszej jakości. Na szczęście ruchu nie ma dużego i można swobodnie ćwiczyć jazdę slalomem, by omijać co większe wyrwy.
Na stacji Orlen w Szczuczynie melduję się o 8.12 mając za sobą 447 km. Miałam tu być około 6 rano, jest więc opóźnienie w stosunku do planu. Nie przejmuję się tym jednak wcale, bo planując uwzględniałam opóźnienia i wiem, że cały czas wszystko jest zupełnie ok. Na stacji bardzo miła obsługa. Pan mówiący ze śpiewnym akcentem pyta mnie dokąd jadę tak od rana. Odpowiadam mu więc, że jadę spod Poznania do Augustowa i w sumie to od wczorajszego rana. Jest mocno zaskoczony, ale chyba podoba mu się ten projekt, bo przynosi mi wygodne krzesełko, bym usiadła do kawy i ciasteczka. Na Orlenie w Szczuczynie nie ma miejsca by usiąść z kawą, jest tylko wysoki stolik by chwilę przy nim postać. Fajnie jest więc usiąść na te kilka chwil.
Końcówka trasy, tj. te ostatnie 86 km to prawie w całości katastrofa. Dzień jest piękny i jeśli chodzi o piękno – to wszystko. Poza tym jest strasznie. Moja krtań nieco ucierpiała od zimnego nocnego powietrza. Alergicznie szczypią mnie bardzo mocno oczy i czuję, że są spuchnięte, bo ciężko jest mrugać. Biegają tu luzem psy. Biegają, szczekają i gonią – dzięki temu mam okazję by przypomnieć sobie dlaczego tak bardzo nie lubię psów. Agresja i hałas = pies. Wiatr masakruje. Pagórki masakrują. A najbardziej masakrują dziurawe i wyboiste drogi. Rower cały skacze, a ja wraz z nim. Gdybym tu mieszkała, to nigdy w życiu bym nie kupiła kolarzówki. Żołądek zaczyna mi wariować od tego trzepania po wybojach. Mam najzwyklejsze na świecie objawy choroby lokomocyjnej. Na rowerze. Z tego wszystkiego, zmieniam trasę. Końcówkę lecę po DK 16. Nikogo nie namawiam do jazdy tą drogą, bo tu pewnie w zwykły dzień jest strasznie: wąska, bez pobocza, pagórkowata i kręta. To chyba wystarczy w ramach antyreklamy? Jednak w Wielką Sobotę jest tu pusto, a sam asfalt jest perfekcyjny. Żołądek szybko się uspokaja i znowu mogę czerpać radość z jazdy. Ta końcówka jest nawet miła, bo nie wieje już centralnie w twarz, tylko z boku.
W Augustowie tłumy ludzi i masa samochodów. Krótki przystanek na Orlenie i potem wizyta przy fontannie w parku, w ścisłym centrum. Ładnie, ale jestem tu tylko na chwilę. Zatkany alergicznie nos zmusza mnie do poszukiwania apteki. No a potem jeszcze jadę nad Nettę. Znad rzeki nie wracam już do centrum. Zniechęca mnie nawierzchnia z kostki i tłumy ludzi. Jadę bezpośrednio na dworzec kolejowy, który jest dziwnie z boku miasteczka.
Podróż pociągiem 2-etapowa. Pierwszy etap Augustów-Warszawa Centralna. Pociąg był prawie pusty, w przedziale byłam sama, więc położyłam się i usiłowałam spać. Potem jakieś 2 godziny przesiadki w Warszawie. Pierwotnie miałam plan by wysiąść na Wschodniej i pojechać rowerem koło Stadionu Narodowego, dalej do centrum i pod Pałac Kultury. Jednak zrezygnowałam z tego planu ze względu na oczy, które były całe przekrwione i spuchnięte. Wysiadłam więc na Centralnej, na chwilę tylko wyszłam na zewnątrz zobaczyć PKiN, a resztę czasu spędziłam w McD starając się nie zasnąć nad zestawem. Podróż pociągiem do Poznania była… średnia. Nocne pociągi to jednak niezbyt fajna sprawa. Nocami lepiej jest być na rowerze, niż w pociągu. Kiedy więc o 2.30 w nocy w Wielkanoc wysiadłam z pociągu i wsiadałam na rower, czułam się szczęśliwa i zadowolona.
ZDJĘCIA
Średnia prędkość jest netto, bez postojów. Uwzględnia za to ona piesze odcinki w terenie oraz spacer po Augustowie.
Zaliczone gminy: Janowo, Wielbark, Rozogi, Myszyniec, Łyse, Turośl, Kolno obszar wiejski, Kolno miasto, Grabowo, Szczuczyn (10 nowych gmin).
komentarze
Pięknie :)
Brawo!
PS. Podoba mi się tytuł fotki "Wraca spokój"... malarz - 04:34 poniedziałek, 22 kwietnia 2019 | linkuj
Brawo!
PS. Podoba mi się tytuł fotki "Wraca spokój"... malarz - 04:34 poniedziałek, 22 kwietnia 2019 | linkuj
Piękna trasa. Fascynująca opowieść. Dla jej przeczytania również warto było nie spać.
Z okazji świąt, życzę sprzyjających wiatrów. lutra - 23:43 niedziela, 21 kwietnia 2019 | linkuj
Z okazji świąt, życzę sprzyjających wiatrów. lutra - 23:43 niedziela, 21 kwietnia 2019 | linkuj
Bardzo zacna trasa i ciekawy wpis. Jak zwykle. Wesołego Alleluja!
yurek55 - 19:56 niedziela, 21 kwietnia 2019 | linkuj
he, i masz Maraton Podróżnika z głowy :).
Ja niestety poległam takiej jednej pokusie na ostatniej wyprawie na Westerplatte - może jakbym się nie zatrzymała na stacji w Iławie to pewnie pociągnęłabym dalej.
Gratuluję i podziwiam że wytrzymałaś z tym wiatrem i z niektórymi drogami. No i jeszcze ta alergia.
Strasznie silną masz wolę w osiągnięciu celów - czego Ci zazdroszczę :)
Daj znać następnym razem jak się będziesz wybierać na coś podobnego - bez spania :P to może jak czas i okoliczności mi pozwolą to wybiorę się z Tobą :) Tylko tak z 2 - 3 tyg przed startem :PP :))) Katana1978 - 19:06 niedziela, 21 kwietnia 2019 | linkuj
Ja niestety poległam takiej jednej pokusie na ostatniej wyprawie na Westerplatte - może jakbym się nie zatrzymała na stacji w Iławie to pewnie pociągnęłabym dalej.
Gratuluję i podziwiam że wytrzymałaś z tym wiatrem i z niektórymi drogami. No i jeszcze ta alergia.
Strasznie silną masz wolę w osiągnięciu celów - czego Ci zazdroszczę :)
Daj znać następnym razem jak się będziesz wybierać na coś podobnego - bez spania :P to może jak czas i okoliczności mi pozwolą to wybiorę się z Tobą :) Tylko tak z 2 - 3 tyg przed startem :PP :))) Katana1978 - 19:06 niedziela, 21 kwietnia 2019 | linkuj
Komentować mogą tylko znajomi. Zaloguj się · Zarejestruj się!