Kórnicki Maraton Turystyczny
Sobota, 5 sierpnia 2017 Kategoria do 350, Kocia czytelnia
Km: | 318.20 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 12:27 | km/h: | 25.56 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | 779m | Sprzęt: Kolarzówka | Aktywność: Jazda na rowerze |
W piątek wychodzę z pracy wcześniej. W poniedziałek będę
musiała to odrobić, ale nie myślę o tym teraz.
Biegam po domu i kończę pakowanie się. Po to, by jak najszybciej zjawić się w Kórniku i móc spędzić tam nie tylko wieczór, ale też miłe popołudnie w kręgu ludzi, których znam i lubię.
Na miejscu jestem około 17:00. Czas aż do późnego wieczora mija nam na pogaduszkach i jedzeniu. Jest tak fajnie, że chciałoby się zatrzymać czas. Chwilo, trwaj - myślę sobie.
Dawno nie spałam na sali. Przypominają mi się czasy, gdy startowałam w Supermaratonach szosowych. Zawsze, gdy była możliwość spania na sali - wybierałam tę opcję. Moje legowisko jest przy oknie oraz drzwiach wejściowych - co chwilę ktoś się kręci i trzaska drzwiami. Mimo, że na zewnątrz jest ciepło, tu jest chłodno - chodzi klima. Trochę zatykają mi się zatoki. Kilka razy z tego powodu się wybudzam w nocy.
Rano śniadanie, krzątanina przy rowerze. Dostajemy wszyscy lokalizatory GPS i jedziemy dużą grupą do Kórnika. Tam, w grupkach wypuszczanych co 5 minut, jest start ostry. Moja, szósta grupa, startuje o 8:25. No to jedziemy i od początku dzida jest z nami. Grupę prowadzi Tereska narzucając ostre tempo, jakieś 35 km/h. Próbuję dojść do ładu z lusterkiem zamontowanym na kierownicy, ale szybko daję sobie spokój. Jak tak dalej będę się bawiła, to Tereska zaraz mi zwieje. Trzeba trzymać koło. Potem na zmiany wychodzą panowie i nadal jest ostro. Jak dla mnie to za szybko. Dociągamy w ten sposób do startującej przed nami grupki, która jedzie 500 km. Dochodzimy ich, chwilę jedziemy razem i.... dalej dzida. Grupka zostaje w tyle, z nami zabiera się bardzo młody chłopak - Eryk. Wkrótce staje się to, czego się spodziewałam - Tereska zrywa mnie. Widzę ją potem z daleka - zrywa też chłopaków i jedzie sama. Potem chyba na nich litościwie czeka, bo znowu widać ich razem.
Aż do promu na Warcie w Pogorzelicy jadę z Erykiem. Jest to klasyka jazdy solo we dwoje. Eryk swoje i ja swoje. On lewą stroną szosy, ja prawą. I tak się toczymy. Na przeprawie promowej spotykamy całą wielką grupę. Wszyscy czekają, bo pan obsługujący prom poszedł zrobić sobie kawę. Jest nas tylu, że część osób musi poczekać na drugą turę. Mi udaje się zabrać w pierwszej. Po wyjściu z promu, znowu dzida. Wielka grupa poleciała razem. Zostałam z Erykiem. Kontynuujemy jazdę razem-osobno. Dochodzę do wniosku, że bez sensu jest taka jazda i czekam na jakąś grupę. Nadjeżdża grupa pięćsetek. Jest to ta sama grupa, którą dogoniliśmy jeszcze przed promem, z której zabrał się wtedy z nami Eryk. Jadą w niej Jark, Gosia i jej mąż. Tempo trzymają przyjemne, więc jedziemy sobie razem. Eryk poleciał nieco do przodu, ale przez jakiś czas mamy go jeszcze w zasięgu wzroku. Lecimy sobie we czworo i gadamy o najróżniejszych imprezach kolarskich. Zaczynam myśleć , czy by się z nimi nie zabrać i nie pojechać na 500 km. Nie mam co prawda (celowo – aby nie kusiło) wgranej do gpsa pięćsetki, ale przecież…
Jedziemy razem do stacji Moya przed Grodźcem (106 km trasy). Tam wpadamy uzupełnić bidony. Przy okazji Gosia bierze kawę i hot doga, a ja mirindę w puszeczce. Jeszcze tylko smarowanie kremem przeciwsłonecznym i można lecieć dalej. Starujemy ze stacji. Chwilę jadę jako pierwsza. Obracam się za siebie i widzę, że moja ekipa jednak jeszcze nie ruszyła! Myślę sobie, że z pewnością szybko mnie dojdą, w końcu sama jakiejś dużej prędkości nie rozwinę, więc za chwilę znowu będziemy jechać we czwórkę.
Kiedy tak jadę sama, dogania mnie duet z Lublina – Mariusz i Andrzej. Jedziemy więc razem. Czasem oni lekko uciekają mi, czasem ja im. Później pojawia się duża grupa z Kórnika. Jedzie w niej Elizium. Byłam pewna, że są przede mną, bo wcześniej już nas mijali. Musieli się gdzieś zatrzymać. Myślę sobie, że to doskonała okazja, by siąść na koło. Grupa jedzie mocno, chwilami tempo idzie pod 40 km/h. Jednak w takim roju prawie nie czuć tej szalonej prędkości. Razem docieramy do punktu żywieniowego przed Kołem. Wpadamy wszyscy do szkoły na obiad. Jest tu Kawerna, Eryk i parę innych osób, kiedy zsiadam z roweru, widzę Tereskę, która właśnie stąd ucieka.
Zjadam część arbuza, zupę pomidorową i drugie danie, piję kompot, biorę wodę do bidonu. I… chyba pora lecieć dalej. Odstępuję od pomysłu by jechać 500 km. W końcu nie bez powodu zapisałam się na 300. Raz, że gnębią mnie kontuzje (dziś w zestawie: ból prawego biodra, prawego kolana, mięśnia lewej łydki oraz ból obu stóp), dwa – za chwilę MRDP i doprawdy – nie warto się zarzynać. Będzie jeszcze ku temu okazja. Całe 10 dni okazji. Do punktu żywieniowego przejechałam 168 km ze średnią 27 km/h. Oczywiście wiem, że dalej już tak słodko nie będzie.
Eli ostrzega mnie, abym uważała w Kole, bo dużo ścieżek, policja i ogólnie średnio przyjemnie. Ruszam sama i na lekkim stresie – skoro Koło takie niefajne. Kiedy jadę w stronę miasta, z naprzeciwka na punkt jedzie Giovanni z małą ekipą. Koło jakoś przejeżdżam. Za to masakrujący jest wiatr. Pięćsetki chyba będą miały lżej, bo wieczorem i w nocy wiatr ma być słabszy i z korzystniejszego kierunku. Teraz jest silny i w twarz.
Wcale nie lubię jeździć pod wiatr. Czuję się wtedy trochę jak mała dziewczynka, której ktoś każe wypić gorzki syrop. Wiem, że muszę – ale bardzo nie chcę. Krzywię się więc i… staram się trzymać w miarę dobre tempo – by jak najszybciej to mieć za sobą. Tak więc na liczniku widzę najczęściej 23 km/h. Czasem więcej, czasem lekko mniej. Nie ma sensu się zatrzymywać. To tylko przedłuży cierpienie i wszelkie boleści. Moje biedne stopy mocno odczuwają niewygodę chropowatych asfaltów, których jest teraz bardzo dużo. Typowych postojów nie robię. Zatrzymuję się raz na Orlenie, by nalać wody do wysychającego bidonu. Tracę może 3 minuty. Potem pod Licheniem, by zrobić fotę bazyliki oraz w Koninie by zrobić zdjęcie pokrywy kanalizacji deszczowej. Na to wszystko łącznie nie schodzi nawet 10 minut. Poza tym stoję kilka razy na światłach i raz na przejeździe kolejowym. I to jest wszystko. Nie jadę zbyt szybko, ale za to równo. Raz po raz tasuję się z chłopakiem nr 343 w stroju Garmin-Cervelo. On jedzie wyraźnie szybciej niż ja, ale robi sporo przerw. Dogania mnie, zatrzymuje się gdzieś, potem znowu mnie dogania – i tak kilka razy. 27 km przed metą, gdy dogania mnie po raz kolejny – proponuje współpracę, tj. że powiezie mnie, a ja mu ponawiguję. Zgadzam się na ten układ.
Dzień dobiega końca. Kolega ma bardzo słabe oświetlenie. Lampka przednia nie jest zbyt mocna, tylna nagle się psuje – po włączeniu od razu gaśnie. Tak więc swoją mocną lampą oświetlam drogę z przodu i tylną lampką świecę za nas dwoje z tyłu. Nie ma oczywiście mowy bym wyszła na zmianę – nie chcemy przecież, aby jakiś kierowca w nas wjechał. Kiedy mamy 5 km do mety, zaczyna delikatnie kropić.
21:31 – wpadamy na metę. Jazda, ze wszystkimi postojami, zajęła mi 13 godzin i 6 minut. Jestem zadowolona. Następne osoby po nas przyjeżdżają na metę już w deszczu. Wieczór mija na gadaniu i jedzeniu. A największą nagrodą za trudy trasy jest… hybrydowy manicure, który w nocy robi mi Kamila. Nigdy wcześniej moje pazurki nie wyglądały tak szałowo!
Mapa:
Zdjęcia
Biegam po domu i kończę pakowanie się. Po to, by jak najszybciej zjawić się w Kórniku i móc spędzić tam nie tylko wieczór, ale też miłe popołudnie w kręgu ludzi, których znam i lubię.
Na miejscu jestem około 17:00. Czas aż do późnego wieczora mija nam na pogaduszkach i jedzeniu. Jest tak fajnie, że chciałoby się zatrzymać czas. Chwilo, trwaj - myślę sobie.
Dawno nie spałam na sali. Przypominają mi się czasy, gdy startowałam w Supermaratonach szosowych. Zawsze, gdy była możliwość spania na sali - wybierałam tę opcję. Moje legowisko jest przy oknie oraz drzwiach wejściowych - co chwilę ktoś się kręci i trzaska drzwiami. Mimo, że na zewnątrz jest ciepło, tu jest chłodno - chodzi klima. Trochę zatykają mi się zatoki. Kilka razy z tego powodu się wybudzam w nocy.
Rano śniadanie, krzątanina przy rowerze. Dostajemy wszyscy lokalizatory GPS i jedziemy dużą grupą do Kórnika. Tam, w grupkach wypuszczanych co 5 minut, jest start ostry. Moja, szósta grupa, startuje o 8:25. No to jedziemy i od początku dzida jest z nami. Grupę prowadzi Tereska narzucając ostre tempo, jakieś 35 km/h. Próbuję dojść do ładu z lusterkiem zamontowanym na kierownicy, ale szybko daję sobie spokój. Jak tak dalej będę się bawiła, to Tereska zaraz mi zwieje. Trzeba trzymać koło. Potem na zmiany wychodzą panowie i nadal jest ostro. Jak dla mnie to za szybko. Dociągamy w ten sposób do startującej przed nami grupki, która jedzie 500 km. Dochodzimy ich, chwilę jedziemy razem i.... dalej dzida. Grupka zostaje w tyle, z nami zabiera się bardzo młody chłopak - Eryk. Wkrótce staje się to, czego się spodziewałam - Tereska zrywa mnie. Widzę ją potem z daleka - zrywa też chłopaków i jedzie sama. Potem chyba na nich litościwie czeka, bo znowu widać ich razem.
Aż do promu na Warcie w Pogorzelicy jadę z Erykiem. Jest to klasyka jazdy solo we dwoje. Eryk swoje i ja swoje. On lewą stroną szosy, ja prawą. I tak się toczymy. Na przeprawie promowej spotykamy całą wielką grupę. Wszyscy czekają, bo pan obsługujący prom poszedł zrobić sobie kawę. Jest nas tylu, że część osób musi poczekać na drugą turę. Mi udaje się zabrać w pierwszej. Po wyjściu z promu, znowu dzida. Wielka grupa poleciała razem. Zostałam z Erykiem. Kontynuujemy jazdę razem-osobno. Dochodzę do wniosku, że bez sensu jest taka jazda i czekam na jakąś grupę. Nadjeżdża grupa pięćsetek. Jest to ta sama grupa, którą dogoniliśmy jeszcze przed promem, z której zabrał się wtedy z nami Eryk. Jadą w niej Jark, Gosia i jej mąż. Tempo trzymają przyjemne, więc jedziemy sobie razem. Eryk poleciał nieco do przodu, ale przez jakiś czas mamy go jeszcze w zasięgu wzroku. Lecimy sobie we czworo i gadamy o najróżniejszych imprezach kolarskich. Zaczynam myśleć , czy by się z nimi nie zabrać i nie pojechać na 500 km. Nie mam co prawda (celowo – aby nie kusiło) wgranej do gpsa pięćsetki, ale przecież…
Jedziemy razem do stacji Moya przed Grodźcem (106 km trasy). Tam wpadamy uzupełnić bidony. Przy okazji Gosia bierze kawę i hot doga, a ja mirindę w puszeczce. Jeszcze tylko smarowanie kremem przeciwsłonecznym i można lecieć dalej. Starujemy ze stacji. Chwilę jadę jako pierwsza. Obracam się za siebie i widzę, że moja ekipa jednak jeszcze nie ruszyła! Myślę sobie, że z pewnością szybko mnie dojdą, w końcu sama jakiejś dużej prędkości nie rozwinę, więc za chwilę znowu będziemy jechać we czwórkę.
Kiedy tak jadę sama, dogania mnie duet z Lublina – Mariusz i Andrzej. Jedziemy więc razem. Czasem oni lekko uciekają mi, czasem ja im. Później pojawia się duża grupa z Kórnika. Jedzie w niej Elizium. Byłam pewna, że są przede mną, bo wcześniej już nas mijali. Musieli się gdzieś zatrzymać. Myślę sobie, że to doskonała okazja, by siąść na koło. Grupa jedzie mocno, chwilami tempo idzie pod 40 km/h. Jednak w takim roju prawie nie czuć tej szalonej prędkości. Razem docieramy do punktu żywieniowego przed Kołem. Wpadamy wszyscy do szkoły na obiad. Jest tu Kawerna, Eryk i parę innych osób, kiedy zsiadam z roweru, widzę Tereskę, która właśnie stąd ucieka.
Zjadam część arbuza, zupę pomidorową i drugie danie, piję kompot, biorę wodę do bidonu. I… chyba pora lecieć dalej. Odstępuję od pomysłu by jechać 500 km. W końcu nie bez powodu zapisałam się na 300. Raz, że gnębią mnie kontuzje (dziś w zestawie: ból prawego biodra, prawego kolana, mięśnia lewej łydki oraz ból obu stóp), dwa – za chwilę MRDP i doprawdy – nie warto się zarzynać. Będzie jeszcze ku temu okazja. Całe 10 dni okazji. Do punktu żywieniowego przejechałam 168 km ze średnią 27 km/h. Oczywiście wiem, że dalej już tak słodko nie będzie.
Eli ostrzega mnie, abym uważała w Kole, bo dużo ścieżek, policja i ogólnie średnio przyjemnie. Ruszam sama i na lekkim stresie – skoro Koło takie niefajne. Kiedy jadę w stronę miasta, z naprzeciwka na punkt jedzie Giovanni z małą ekipą. Koło jakoś przejeżdżam. Za to masakrujący jest wiatr. Pięćsetki chyba będą miały lżej, bo wieczorem i w nocy wiatr ma być słabszy i z korzystniejszego kierunku. Teraz jest silny i w twarz.
Wcale nie lubię jeździć pod wiatr. Czuję się wtedy trochę jak mała dziewczynka, której ktoś każe wypić gorzki syrop. Wiem, że muszę – ale bardzo nie chcę. Krzywię się więc i… staram się trzymać w miarę dobre tempo – by jak najszybciej to mieć za sobą. Tak więc na liczniku widzę najczęściej 23 km/h. Czasem więcej, czasem lekko mniej. Nie ma sensu się zatrzymywać. To tylko przedłuży cierpienie i wszelkie boleści. Moje biedne stopy mocno odczuwają niewygodę chropowatych asfaltów, których jest teraz bardzo dużo. Typowych postojów nie robię. Zatrzymuję się raz na Orlenie, by nalać wody do wysychającego bidonu. Tracę może 3 minuty. Potem pod Licheniem, by zrobić fotę bazyliki oraz w Koninie by zrobić zdjęcie pokrywy kanalizacji deszczowej. Na to wszystko łącznie nie schodzi nawet 10 minut. Poza tym stoję kilka razy na światłach i raz na przejeździe kolejowym. I to jest wszystko. Nie jadę zbyt szybko, ale za to równo. Raz po raz tasuję się z chłopakiem nr 343 w stroju Garmin-Cervelo. On jedzie wyraźnie szybciej niż ja, ale robi sporo przerw. Dogania mnie, zatrzymuje się gdzieś, potem znowu mnie dogania – i tak kilka razy. 27 km przed metą, gdy dogania mnie po raz kolejny – proponuje współpracę, tj. że powiezie mnie, a ja mu ponawiguję. Zgadzam się na ten układ.
Dzień dobiega końca. Kolega ma bardzo słabe oświetlenie. Lampka przednia nie jest zbyt mocna, tylna nagle się psuje – po włączeniu od razu gaśnie. Tak więc swoją mocną lampą oświetlam drogę z przodu i tylną lampką świecę za nas dwoje z tyłu. Nie ma oczywiście mowy bym wyszła na zmianę – nie chcemy przecież, aby jakiś kierowca w nas wjechał. Kiedy mamy 5 km do mety, zaczyna delikatnie kropić.
21:31 – wpadamy na metę. Jazda, ze wszystkimi postojami, zajęła mi 13 godzin i 6 minut. Jestem zadowolona. Następne osoby po nas przyjeżdżają na metę już w deszczu. Wieczór mija na gadaniu i jedzeniu. A największą nagrodą za trudy trasy jest… hybrydowy manicure, który w nocy robi mi Kamila. Nigdy wcześniej moje pazurki nie wyglądały tak szałowo!
Mapa:
Zdjęcia
komentarze
Nie wiem dziewczyno jak Ty to robisz... tyle szczegółów zapamiętać i do tego jeszcze pedałować ;)
Przeczytałem całość i czułem się jakbym tam był z Wami...
Oczywiście gratuluję i do zobaczenia na starcie MRDP w Rozewiu ;)
(No nie jeszcze nie biorę udziału, ale może zmontuję Ekipę z Elbląga by Wam trochę pokibicować, no i trzymam kciuki za Naszych: Roberta i Marka)
Pozdrawiam :) sierra - 06:02 czwartek, 10 sierpnia 2017 | linkuj
Przeczytałem całość i czułem się jakbym tam był z Wami...
Oczywiście gratuluję i do zobaczenia na starcie MRDP w Rozewiu ;)
(No nie jeszcze nie biorę udziału, ale może zmontuję Ekipę z Elbląga by Wam trochę pokibicować, no i trzymam kciuki za Naszych: Roberta i Marka)
Pozdrawiam :) sierra - 06:02 czwartek, 10 sierpnia 2017 | linkuj
WoW. Podziwiam za te dystanse. Skąd Ty bierzesz na to siły?! Ciekawa relacja, można sobie tą jazdę wyobrazić. Gratulacje.
anka88 - 16:30 poniedziałek, 7 sierpnia 2017 | linkuj
Pięćsetki wiele lepiej nie miały. Prognozy się sprawdziły umiarkowanie. Tylko wieczorem wiatr trochę osłabł, ale mam wrażenie, że to co dodał to i odebrał. Powodzenia na MRDP :)
(kawerna) piotrekzkrakowa - 10:42 poniedziałek, 7 sierpnia 2017 | linkuj
(kawerna) piotrekzkrakowa - 10:42 poniedziałek, 7 sierpnia 2017 | linkuj
Marzena gratuluję. Pięknie pojechałaś.
Dziękuję za spotkanie i doping na trasie.
Wierszyki motywujące poprawiały nastrój w chwilach zwątpienia.
KMT to świetna imreza.
Moja relacja dziś wieczorem.
Pozdrowienia od Ani Bitels - 03:55 poniedziałek, 7 sierpnia 2017 | linkuj
Dziękuję za spotkanie i doping na trasie.
Wierszyki motywujące poprawiały nastrój w chwilach zwątpienia.
KMT to świetna imreza.
Moja relacja dziś wieczorem.
Pozdrowienia od Ani Bitels - 03:55 poniedziałek, 7 sierpnia 2017 | linkuj
Dzięki za opowieść i zdjęcia. Dzięki nim można poczuć namiastkę atmosfery takiej walki. Nie da się tego poznać do końca, nie doświadczając bólu zwątpienia i stresu na własnej skórze. Jedno jest pewne. Dla mnie to potężna dawka motywacji.
lutra - 20:29 niedziela, 6 sierpnia 2017 | linkuj
Komentować mogą tylko znajomi. Zaloguj się · Zarejestruj się!