Grudniowe Wilno
Sobota, 5 grudnia 2015 Kategoria do 550, Kocia czytelnia, Kot w wielkim mieście
Uczestnicy
Km: | 522.27 | Km teren: | 0.00 | Czas: | 22:04 | km/h: | 23.67 |
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | 2520m | Sprzęt: Kolarzówka | Aktywność: Jazda na rowerze |
Kiedy
się robi ciemno, zaczynam zasypiać. Potrafię przysnąć na rowerze. Nie lubię tego
stanu. Dlatego, gdy Michał zaproponował grudniowe PIĘĆSET, byłam sceptyczna. To
oznaczało, że trzeba będzie jechać przez całą noc, aż 16 godzin w ciemności.
Mam lunatykować?
Jechać we śnie?
Poza tym mam kontuzję kolana, która dopadła mnie na trasie do Torunia, gdy szarpałam się z silnym wiatrem. Coś łupnęło i boli do teraz. Długo więc marudziłam, że wolę zwykłe TRZYSTA, które nie będzie może niczym niezwykłym, ale pozostanie jednak bardzo długą trasą też haczącą o noc.
Pięćset
Na tłustą trasę nie trzeba mnie jednak jakoś specjalnie mocno namawiać. Bo chęć by jechać najzwyczajniej jest we mnie… instalacją stałą. Tak oto dałam się skusić i popełniłam moje czwarte PIĘĆSET (w tym roku).
Startujemy w sobotę, równo o 9:18. To dość wcześnie, bo autokar powrotny z Wilna mamy dopiero o 15:10 czasu polskiego w niedzielę. Michał chciał startować później, ale to już w końcu bardzo późna jesień i to z perspektywą spędzenia doby w chłodzie (temperaturowo było bardzo równo od 6-10*C) oraz – co najważniejsze – z wielką niewiadomą odnośnie mojego kolana.
EIC
W pięknej pogodzie jedziemy przez Warszawę. Wieje i dzięki temu – mimo typowo miejskiej jazdy (światła, ronda, ścieżki rowerowe) - uzyskujemy średnią z przejazdu przez miasto ponad 28km/h. Zapowiada się pysznie! Pierwszy postój w cieple robimy w Węgrowie, na stacji paliw. Piję herbatę (na kawę przyjdzie jeszcze czas). To nie jest mój dzień, nic mnie nie boli, mamy przejechane 85 km, jest fajnie, szybko… ale czuję, że jadę zupełnie bez lekkości. Coś jak pociąg towarowy. A miało być jak EIC!
Zachód słońca w centymetrach
Piękny zachód słońca oglądamy nad Bugiem. Ile to jeszcze nim słońce zniknie zupełnie? Michał mierzy odległość palcami: „pięć centymetrów” – mówi. Nachodzi nas refleksja, że teraz to już długo słońca nie zobaczymy.... Wysokie Mazowieckie, 166km, godzina 17:00 - jest ciemno. Jemy obiad. Jemy dużo i - tak jak ostatnio w drodze do Wilna - bardzo smacznie. W lokalu stoi migocąca choinka. Jeszcze trochę i będą święta. Gdy wchodzimy, obsługa puszcza łagodną, miłą dla ucha muzykę. Jemy. Mój zestaw: zupa szczawiowa, ziemniaki puree, devolay, surówka z marchewki, herbata, na koniec kawa. Michała zestaw - taki sam, ale: zamiast ziemniaków puree - frytki, zamiast surówki z marchewki - surówka z kapusty, bez kawy. Najadamy się do syta. Jesteśmy tak obżarci, że siedzimy jeszcze pół godzinki, aby trawić w spokoju, a i tak gdy ruszamy - prawie natychmiast łapie mnie kolka. Oddycham więc inaczej. Prawie nie boli.
Pantofelek
Boli za to kolano. Po 166 km kontuzja daje o sobie znać. Nieprzyjemnie - kręcę więc głównie ze (słabszej) prawej nogi. Gdy ból staje się mocniejszy, kombinuję. Lewą nie naciskam wcale, tylko podciągam. Wystawiam piętę lekko na zewnątrz. Michał, który zna się na ustawieniach roweru, a na kontuzjach i walce z nimi - w szczególności gada, że trzeba spróbować coś zmienić w ustawieniach. Długo mi gada, aż w końcu mam dość i pozwalam, by się zabrał za mój lewy "pantofelek".
Zawsze ciemno
Siedzimy więc w Tykocinie (205 km) na ławce, na ładnym, ale ciemnawym placyku. Jak ostatnio tu byliśmy - też było ciemno. Czy tu ZAWSZE jest ciemno? Nie umiem sobie wyobrazić dnia w Tykocinie :). Walka z moim pantofelkiem trwa długo. Najpierw imbusem, potem nożem trzeba oczyścić śruby mocujące blok. To nie było ruszane od przynajmniej 49.000 km. Udaje się. Blok przestawiony. To też tu okazuje się, że Michał nie ma ze sobą kabelka do ładowania swojego GPSa (zapomniał zabrać z domu lub gorzej - wyleciał gdzieś po drodze. Jedziemy od teraz tylko z moim GPSem).
Ryk z wysokości
Ruszamy. Jakieś 2 km telepiemy się po bruku, przekraczamy most na Narwi. Po kilkunastu minutach jazdy zaczynam odczuwać ulgę. Boli jakby mniej. W Korycinie na chwilę wlatujemy na Via Balticę (DK8). Na wrednej tej drodze, gdzie TIRy latają stadami nie zważając na nikogo i na nic, od razu trafiamy na palanta, który ze swojej wysokiej kabiny ryczy na nas klaksonem. Na szczęście zaraz stąd uciekamy na objazd. Trasa przez to się wydłuża, jest trochę dziur - ale to o niebo lepsze niż tamte straszne stada. Dziury są pod koniec objazdu. Łata łatę klepie, momentami wyłazi nawet kamienny bruk. Bolą mnie barki od mocnego trzymania kierownicy.
Australia
W Domuratach wracamy na DK8. Fatalne tu jest 5 km - dalej (za Sztabinem) pojawia się pobocze i wrednie jest tylko na zwężeniach z wysepkami. TIRów nie ma aż tak dużo. To noc, coś około północy. Ale jak już są - to stadnie. Kolumny długie jak pociągi drogowe. A przecież to nie Australia!
Wyznanie
Aż do Augustowa mordujemy się z przeszkadzającym wiatrem. Jest nawet długi odcinek centralnie pod wiatr. Ach! Kolano od dłuższego czasu znowu boli. A pod wiatr - gdy trzeba mocno pracować, to już w ogóle jest dramat. Wlekę się niemiłosiernie. W ramach pokuty i samoubiczowania wyznaję: moja prędkość minimalna na płaskim, kiedy to się wysilałam wyniosła 14,7 km/h. Na ogół to jednak było 16-18 km/h. I tak oto o 1:20 meldujemy się na Orlenie w Augustowie (309 km). Obstawiałam po cichu, że dojedziemy o 1:30 - czyli jest nieźle. Entuzjazmu nie widzę jednak u Michała. Może dlatego, że on widzi moją nierówną walkę z kontuzją. Proponuje mi cięcie trasy tu, w Augustowie. Mówię mu wtedy, że kontuzja ma swoją zaletę: boli, więc zupełnie nie chce mi się spać! Śmieję się. Ale jego to nie bawi. Stosuję więc dobry sposób na ból.
Fart ogólny ze śmietanką
Jeśli jeszcze tego nie wiecie - to zaraz się dowiecie: prochy przeciwbólowe przyjęte łącznie z kawą działają mocniej. Kupuję Ibuprom. To pierwszy raz, gdy na stacji kupuję lekarstwo przeciwbólowe. W ramach zakupów okazuje się, że ogólnie to mam farta - losuję zdrapkę i wygrywam doładowanie karty Vitay aż +100 punktów! Super! Mimo niewesołej miny Michała nalegam, by jechać dalej. W końcu to co najgorsze już za nami: cały przejazd przez Warszawę, podłe wertepy oraz Via Baltica. Teraz czas na śmietankę - lasy za Augustowem i piękne, puste przestrzenie na Litwie. Oraz.... dzień. Jeszcze z 6 godzin i będzie nowy dzień. Znacie kota, który zrezygnuje ze śmietanki?
Zanim
Ruszam pierwsza. Michał pije energetyka, bo ma przeciekającą butelkę i musi, aby mu ta energia nie uciekła (na glebę). Jadę sama przez lasy dość długo, potem się zjeżdżamy. Las. Las. Las. Wieje mocno, szumią nocne drzewa. Słynny sklepik w Gibach zamknięty na głucho. Ciemno. Cicho. Słychać tylko wiatr. Granicę polsko-litewską przekraczamy w Ogrodnikach, jest godzina 4:44, na liczniku 361 km. Pogranicznicy nas nie zaczepiają, ale patrzą na nas jak na wariatów. Wiatr się wzmaga (to zgodne z prognozami). Świetnie - pomaga. Ułatwia jazdę. Kolano po prochach na trochę przestało boleć, teraz znów zaczyna. Dobrze, że jest ten wiatr. Jadę pomału, ale cały czas mogę jechać. Nie daję rady siedzieć na kole Michała. Jadę zbyt nierówno by mógł wyczuć moje tempo. Poza tym nie możemy ustawić prędkości, bo jemu przecież padł GPS. Jedziemy więc w odstępie od siebie albo obok siebie (tak jest fajniej). Świt w grudniu na Litwie trwa bardzo długo. Zanim słońce wyjdzie zza horyzontu, mija dużo czasu, a niebo przyjmuje stopniowo coraz jaśniejsze odcienie.
Niesamowity widok, który trwa i trwa.
Kawiarnia
W Olicie przekraczamy Niemen. Słońce właśnie wschodzi.
Zachód nad Bugiem.
Wschód nad Niemnem.
Nie bardzo jest gdzie zrobić postój w cieple, więc wpadam na pomysł, że możemy się schować w przedsionku supermarketu. Siadamy na podłodze. Kończymy już posiadówę, gdy jakiś facet zaczyna po litewsku coś gadać. Proszę, by przeszedł na angielski. Co zaskakujące, informuje nas, że.... to nie kawiarnia.
Nie?
Nie wpadłabym na to ;). Gdy wychodzimy, wieje bardzo mocno. Kolano boli, więc łykam podwójną dawkę Ibupromu. Jazda idzie pomału. Raz, że kontuzja, dwa - tyle czasu w chłodzie i ciemnościach jednak robi swoje. Czuję się znużona, choć spać właściwie mi się nie chce. To dość dziwny stan. Trochę jakbym była pijana. Litwa i jej pustkowia robią wrażenie. Rozległe przestrzenie, drewniane domki, lasy, dużo lasów. Mało samochodów. Spokojnie.
Po sezonie
W Trokach też jest dziś pustawo. To zupełnie inne Troki niż gdy byliśmy tu w maju. Możemy popatrzeć na zamek, nikt się nie przepycha, nie ma straganów z pamiątkami. Sezon się skończył. Do samego Wilna jedziemy inną drogą niż ostatnio. Początek jest mało zachęcający - to gruntówka, jakieś drewniane mostki. Niekoniecznie ma się ochotę na takie atrakcje mając w nogach już prawie 500 km i bolące kolano. Ale dalej to wygląda już dużo lepiej. Wylatujemy na mało ruchliwą, przyjemną szosę. Do samego Wilna długi zjazd. Lecimy. Lot kończymy rundką po starym mieście. Na zakończenie ładujemy się do McD przy dworcu autobusowym. Zajmuję stolik, prostuję bolącą nogę. Tabletki przeciwbólowe przestały działać 8 km temu. Po tak zdrowo spędzonym weekendzie, prawie w całości na świeżym powietrzu, pora na coś niezdrowego. Fast-food!
Kwiecie
Najtrudniejszą częścią weekendu okazuje się... podróż autokarem. Klima nie działa prawie wcale. Jest duszno, dużo ludzi i nie pachnie kwieciem. W dodatku łapie mnie choroba lokomocyjna i robię się zielona. Coś strasznego, ledwo uszłam z życiem.
Na zakończenie
W Warszawie śpię niespełna 4 godziny. Potem pociągiem Berlin-Warszawa Express jadę od razu do… pracy. W domu jestem dopiero w poniedziałek wieczorem.
Mapa:
Zdjęcia
Relacja Michała
Mam lunatykować?
Jechać we śnie?
Poza tym mam kontuzję kolana, która dopadła mnie na trasie do Torunia, gdy szarpałam się z silnym wiatrem. Coś łupnęło i boli do teraz. Długo więc marudziłam, że wolę zwykłe TRZYSTA, które nie będzie może niczym niezwykłym, ale pozostanie jednak bardzo długą trasą też haczącą o noc.
Pięćset
Na tłustą trasę nie trzeba mnie jednak jakoś specjalnie mocno namawiać. Bo chęć by jechać najzwyczajniej jest we mnie… instalacją stałą. Tak oto dałam się skusić i popełniłam moje czwarte PIĘĆSET (w tym roku).
Startujemy w sobotę, równo o 9:18. To dość wcześnie, bo autokar powrotny z Wilna mamy dopiero o 15:10 czasu polskiego w niedzielę. Michał chciał startować później, ale to już w końcu bardzo późna jesień i to z perspektywą spędzenia doby w chłodzie (temperaturowo było bardzo równo od 6-10*C) oraz – co najważniejsze – z wielką niewiadomą odnośnie mojego kolana.
EIC
W pięknej pogodzie jedziemy przez Warszawę. Wieje i dzięki temu – mimo typowo miejskiej jazdy (światła, ronda, ścieżki rowerowe) - uzyskujemy średnią z przejazdu przez miasto ponad 28km/h. Zapowiada się pysznie! Pierwszy postój w cieple robimy w Węgrowie, na stacji paliw. Piję herbatę (na kawę przyjdzie jeszcze czas). To nie jest mój dzień, nic mnie nie boli, mamy przejechane 85 km, jest fajnie, szybko… ale czuję, że jadę zupełnie bez lekkości. Coś jak pociąg towarowy. A miało być jak EIC!
Zachód słońca w centymetrach
Piękny zachód słońca oglądamy nad Bugiem. Ile to jeszcze nim słońce zniknie zupełnie? Michał mierzy odległość palcami: „pięć centymetrów” – mówi. Nachodzi nas refleksja, że teraz to już długo słońca nie zobaczymy.... Wysokie Mazowieckie, 166km, godzina 17:00 - jest ciemno. Jemy obiad. Jemy dużo i - tak jak ostatnio w drodze do Wilna - bardzo smacznie. W lokalu stoi migocąca choinka. Jeszcze trochę i będą święta. Gdy wchodzimy, obsługa puszcza łagodną, miłą dla ucha muzykę. Jemy. Mój zestaw: zupa szczawiowa, ziemniaki puree, devolay, surówka z marchewki, herbata, na koniec kawa. Michała zestaw - taki sam, ale: zamiast ziemniaków puree - frytki, zamiast surówki z marchewki - surówka z kapusty, bez kawy. Najadamy się do syta. Jesteśmy tak obżarci, że siedzimy jeszcze pół godzinki, aby trawić w spokoju, a i tak gdy ruszamy - prawie natychmiast łapie mnie kolka. Oddycham więc inaczej. Prawie nie boli.
Pantofelek
Boli za to kolano. Po 166 km kontuzja daje o sobie znać. Nieprzyjemnie - kręcę więc głównie ze (słabszej) prawej nogi. Gdy ból staje się mocniejszy, kombinuję. Lewą nie naciskam wcale, tylko podciągam. Wystawiam piętę lekko na zewnątrz. Michał, który zna się na ustawieniach roweru, a na kontuzjach i walce z nimi - w szczególności gada, że trzeba spróbować coś zmienić w ustawieniach. Długo mi gada, aż w końcu mam dość i pozwalam, by się zabrał za mój lewy "pantofelek".
Zawsze ciemno
Siedzimy więc w Tykocinie (205 km) na ławce, na ładnym, ale ciemnawym placyku. Jak ostatnio tu byliśmy - też było ciemno. Czy tu ZAWSZE jest ciemno? Nie umiem sobie wyobrazić dnia w Tykocinie :). Walka z moim pantofelkiem trwa długo. Najpierw imbusem, potem nożem trzeba oczyścić śruby mocujące blok. To nie było ruszane od przynajmniej 49.000 km. Udaje się. Blok przestawiony. To też tu okazuje się, że Michał nie ma ze sobą kabelka do ładowania swojego GPSa (zapomniał zabrać z domu lub gorzej - wyleciał gdzieś po drodze. Jedziemy od teraz tylko z moim GPSem).
Ryk z wysokości
Ruszamy. Jakieś 2 km telepiemy się po bruku, przekraczamy most na Narwi. Po kilkunastu minutach jazdy zaczynam odczuwać ulgę. Boli jakby mniej. W Korycinie na chwilę wlatujemy na Via Balticę (DK8). Na wrednej tej drodze, gdzie TIRy latają stadami nie zważając na nikogo i na nic, od razu trafiamy na palanta, który ze swojej wysokiej kabiny ryczy na nas klaksonem. Na szczęście zaraz stąd uciekamy na objazd. Trasa przez to się wydłuża, jest trochę dziur - ale to o niebo lepsze niż tamte straszne stada. Dziury są pod koniec objazdu. Łata łatę klepie, momentami wyłazi nawet kamienny bruk. Bolą mnie barki od mocnego trzymania kierownicy.
Australia
W Domuratach wracamy na DK8. Fatalne tu jest 5 km - dalej (za Sztabinem) pojawia się pobocze i wrednie jest tylko na zwężeniach z wysepkami. TIRów nie ma aż tak dużo. To noc, coś około północy. Ale jak już są - to stadnie. Kolumny długie jak pociągi drogowe. A przecież to nie Australia!
Wyznanie
Aż do Augustowa mordujemy się z przeszkadzającym wiatrem. Jest nawet długi odcinek centralnie pod wiatr. Ach! Kolano od dłuższego czasu znowu boli. A pod wiatr - gdy trzeba mocno pracować, to już w ogóle jest dramat. Wlekę się niemiłosiernie. W ramach pokuty i samoubiczowania wyznaję: moja prędkość minimalna na płaskim, kiedy to się wysilałam wyniosła 14,7 km/h. Na ogół to jednak było 16-18 km/h. I tak oto o 1:20 meldujemy się na Orlenie w Augustowie (309 km). Obstawiałam po cichu, że dojedziemy o 1:30 - czyli jest nieźle. Entuzjazmu nie widzę jednak u Michała. Może dlatego, że on widzi moją nierówną walkę z kontuzją. Proponuje mi cięcie trasy tu, w Augustowie. Mówię mu wtedy, że kontuzja ma swoją zaletę: boli, więc zupełnie nie chce mi się spać! Śmieję się. Ale jego to nie bawi. Stosuję więc dobry sposób na ból.
Fart ogólny ze śmietanką
Jeśli jeszcze tego nie wiecie - to zaraz się dowiecie: prochy przeciwbólowe przyjęte łącznie z kawą działają mocniej. Kupuję Ibuprom. To pierwszy raz, gdy na stacji kupuję lekarstwo przeciwbólowe. W ramach zakupów okazuje się, że ogólnie to mam farta - losuję zdrapkę i wygrywam doładowanie karty Vitay aż +100 punktów! Super! Mimo niewesołej miny Michała nalegam, by jechać dalej. W końcu to co najgorsze już za nami: cały przejazd przez Warszawę, podłe wertepy oraz Via Baltica. Teraz czas na śmietankę - lasy za Augustowem i piękne, puste przestrzenie na Litwie. Oraz.... dzień. Jeszcze z 6 godzin i będzie nowy dzień. Znacie kota, który zrezygnuje ze śmietanki?
Zanim
Ruszam pierwsza. Michał pije energetyka, bo ma przeciekającą butelkę i musi, aby mu ta energia nie uciekła (na glebę). Jadę sama przez lasy dość długo, potem się zjeżdżamy. Las. Las. Las. Wieje mocno, szumią nocne drzewa. Słynny sklepik w Gibach zamknięty na głucho. Ciemno. Cicho. Słychać tylko wiatr. Granicę polsko-litewską przekraczamy w Ogrodnikach, jest godzina 4:44, na liczniku 361 km. Pogranicznicy nas nie zaczepiają, ale patrzą na nas jak na wariatów. Wiatr się wzmaga (to zgodne z prognozami). Świetnie - pomaga. Ułatwia jazdę. Kolano po prochach na trochę przestało boleć, teraz znów zaczyna. Dobrze, że jest ten wiatr. Jadę pomału, ale cały czas mogę jechać. Nie daję rady siedzieć na kole Michała. Jadę zbyt nierówno by mógł wyczuć moje tempo. Poza tym nie możemy ustawić prędkości, bo jemu przecież padł GPS. Jedziemy więc w odstępie od siebie albo obok siebie (tak jest fajniej). Świt w grudniu na Litwie trwa bardzo długo. Zanim słońce wyjdzie zza horyzontu, mija dużo czasu, a niebo przyjmuje stopniowo coraz jaśniejsze odcienie.
Niesamowity widok, który trwa i trwa.
Kawiarnia
W Olicie przekraczamy Niemen. Słońce właśnie wschodzi.
Zachód nad Bugiem.
Wschód nad Niemnem.
Nie bardzo jest gdzie zrobić postój w cieple, więc wpadam na pomysł, że możemy się schować w przedsionku supermarketu. Siadamy na podłodze. Kończymy już posiadówę, gdy jakiś facet zaczyna po litewsku coś gadać. Proszę, by przeszedł na angielski. Co zaskakujące, informuje nas, że.... to nie kawiarnia.
Nie?
Nie wpadłabym na to ;). Gdy wychodzimy, wieje bardzo mocno. Kolano boli, więc łykam podwójną dawkę Ibupromu. Jazda idzie pomału. Raz, że kontuzja, dwa - tyle czasu w chłodzie i ciemnościach jednak robi swoje. Czuję się znużona, choć spać właściwie mi się nie chce. To dość dziwny stan. Trochę jakbym była pijana. Litwa i jej pustkowia robią wrażenie. Rozległe przestrzenie, drewniane domki, lasy, dużo lasów. Mało samochodów. Spokojnie.
Po sezonie
W Trokach też jest dziś pustawo. To zupełnie inne Troki niż gdy byliśmy tu w maju. Możemy popatrzeć na zamek, nikt się nie przepycha, nie ma straganów z pamiątkami. Sezon się skończył. Do samego Wilna jedziemy inną drogą niż ostatnio. Początek jest mało zachęcający - to gruntówka, jakieś drewniane mostki. Niekoniecznie ma się ochotę na takie atrakcje mając w nogach już prawie 500 km i bolące kolano. Ale dalej to wygląda już dużo lepiej. Wylatujemy na mało ruchliwą, przyjemną szosę. Do samego Wilna długi zjazd. Lecimy. Lot kończymy rundką po starym mieście. Na zakończenie ładujemy się do McD przy dworcu autobusowym. Zajmuję stolik, prostuję bolącą nogę. Tabletki przeciwbólowe przestały działać 8 km temu. Po tak zdrowo spędzonym weekendzie, prawie w całości na świeżym powietrzu, pora na coś niezdrowego. Fast-food!
Kwiecie
Najtrudniejszą częścią weekendu okazuje się... podróż autokarem. Klima nie działa prawie wcale. Jest duszno, dużo ludzi i nie pachnie kwieciem. W dodatku łapie mnie choroba lokomocyjna i robię się zielona. Coś strasznego, ledwo uszłam z życiem.
Na zakończenie
W Warszawie śpię niespełna 4 godziny. Potem pociągiem Berlin-Warszawa Express jadę od razu do… pracy. W domu jestem dopiero w poniedziałek wieczorem.
Mapa:
Zdjęcia
Relacja Michała
komentarze
Brawo, kurczę pieczone :) Życzę jeszcze bardziej zwariowanych tras w 2016 roku :) Powodzenia
krzychs4 - 11:47 wtorek, 5 stycznia 2016 | linkuj
no ktoś musiał na koniec roku dorzucić do pieca - gdyby ktoś robił zakłady postawił bym na Was ;) graty!
k4r3l - 17:59 niedziela, 27 grudnia 2015 | linkuj
Super wycieczka, bardzo lubię Wasze relację. Chciałbym mieć tyle zacięcia do jazdy na rowerze co koty i wilki :)
mofo - 10:35 piątek, 25 grudnia 2015 | linkuj
Gdybym miał do czynienia z panią w rowerowym rozruchu, może silił bym się na jakieś rady. Skoro wiem, że Kot to kot. Wojowniczka. Powtórzę za Jurkiem57. Kaski z głów!!!.
Nie mozna być "Półkotem" ;). lutra - 15:42 niedziela, 13 grudnia 2015 | linkuj
Nie mozna być "Półkotem" ;). lutra - 15:42 niedziela, 13 grudnia 2015 | linkuj
Pięknie :) Może w przyszłym roku mnie zabierzecie ze sobą? Plisss ;)
starszapani - 09:44 niedziela, 13 grudnia 2015 | linkuj
Pani KOT jakaś niedopieszczona...,więcej optymizmu we wpisach polecam:)
funio - 20:46 piątek, 11 grudnia 2015 | linkuj
Obejrzyj sobie zdjęcia naszych uśmiechniętych twarzy z trasy - to zrozumiesz, gdzie ta radość ;))
wilk - 19:55 piątek, 11 grudnia 2015 | linkuj
O ile jestem pełen szacunku dla Ciebie za przejechanie tak długiej trasy, wymagającej jazdy nocą której tak nie lubisz tak trudno mi znaleźć słowa uznania za to, że jednak bagatelizujesz uraz. Mam odczucie, że ambicja przysłoniła Ci tu Twoje zdrowie i miast odpuścić musiałaś to po prostu przejechać. Wydaje mi się, że to uszczęśliwianie się ponad miarę.
Ale to tylko takie moje odczucia. Ogólnie jestem pełen podziwu :) rmk - 19:45 czwartek, 10 grudnia 2015 | linkuj
Ale to tylko takie moje odczucia. Ogólnie jestem pełen podziwu :) rmk - 19:45 czwartek, 10 grudnia 2015 | linkuj
O ile jestem pełen szacunku dla Ciebie za przejechanie tak długiej trasy, wymagającej jazdy nocą której tak nie lubisz tak trudno mi znaleźć słowa uznania za to, że jednak bagatelizujesz uraz. Mam odczucie, że ambicja przysłoniła Ci tu Twoje zdrowie i miast odpuścić musiałaś to po prostu przejechać. Wydaje mi się, że to uszczęśliwianie się ponad miarę.
Ale to tylko takie moje odczucia. Ogólnie jestem pełen podziwu :) rmk - 19:45 czwartek, 10 grudnia 2015 | linkuj
Ale to tylko takie moje odczucia. Ogólnie jestem pełen podziwu :) rmk - 19:45 czwartek, 10 grudnia 2015 | linkuj
Wrzucę sobie opis w syntezator mowy i zrobię przy nim trening;) :D
Ksiegowy - 15:28 czwartek, 10 grudnia 2015 | linkuj
@Rmk
Z kontuzją nigdy nie przewidzisz sprawy. Może się odezwać, może przejść. Ja miałem ostatnio spore problemy z kolanem, cały 1000km wyjazd do Rygi się z tym męczyłem, ale zmieniłem ustawienia w rowerze, na początku tej trasie też coś lekko pobolewało, ale po kilku drobnych korektach ustawień dojechałem do Wilna bez bólu. Marzena też nie wiedziała czy to się objawi czy nie; objawiło się po ponad 150km, a tu działa ambicja i człowiek nie chce łatwo zrezygnować, tym bardziej, że dużo ujechał, a warunki do jazdy jak na grudzień były świetne. wilk - 21:04 środa, 9 grudnia 2015 | linkuj
Z kontuzją nigdy nie przewidzisz sprawy. Może się odezwać, może przejść. Ja miałem ostatnio spore problemy z kolanem, cały 1000km wyjazd do Rygi się z tym męczyłem, ale zmieniłem ustawienia w rowerze, na początku tej trasie też coś lekko pobolewało, ale po kilku drobnych korektach ustawień dojechałem do Wilna bez bólu. Marzena też nie wiedziała czy to się objawi czy nie; objawiło się po ponad 150km, a tu działa ambicja i człowiek nie chce łatwo zrezygnować, tym bardziej, że dużo ujechał, a warunki do jazdy jak na grudzień były świetne. wilk - 21:04 środa, 9 grudnia 2015 | linkuj
Pięknie pojechałaś. Zalecz te kolano w zimę tak jak napisała mandraghora. Im wcześniej się tym zajmiesz tym mniej czasu poświęcisz na leczenie i na cierpienie. Potem to już może być masakra - a po co Ci to :). Gratuluję i podziwiam :)
Katana1978 - 17:26 środa, 9 grudnia 2015 | linkuj
Po lekturze wpisów, Twojego i Wilka, mam dylemat. Jesteś na tyle doświadczona, że zbagatelizowałaś tę kontuzję (?) bo wiedziałaś, że to nic poważnego czy to Twoja nieposkromiona ambicja każe Ci przeć do przodu nie patrząc na koszty? Pytam z ciekawości, mocno mnie to nurtuje. Myśl nasuwa mi się taka, że musisz znać swoje ciało doskonale skoro jedziesz dalej. Oby taki mikrouraz nie przeistoczył się w coś poważniejszego. Zdrówka życzę :)
rmk - 16:35 środa, 9 grudnia 2015 | linkuj
Wow, niema to jak sobie zrobić prezent na mikołajki :D Gratulacje!!! :)
P.S. A do 1K w tym roku zostało naprawdę niewiele :) Goofy601 - 15:04 środa, 9 grudnia 2015 | linkuj
P.S. A do 1K w tym roku zostało naprawdę niewiele :) Goofy601 - 15:04 środa, 9 grudnia 2015 | linkuj
Uff, wiedziałam że coś się kroi jak znikłaś z TOP10 ;-) Gratki, coś niesamowitego. Jeździsz z niesamowitą lekkością, czy to 30 czy 300.
P.S. ja bym sobie to kolano wyleczyła w zimie, żeby potem móc śmigać bez ograniczeń... z bolącym stawem to jednak kicha jest...
Jaki następny rekord? Jakie plany na 2016? :) mandraghora - 06:36 środa, 9 grudnia 2015 | linkuj
P.S. ja bym sobie to kolano wyleczyła w zimie, żeby potem móc śmigać bez ograniczeń... z bolącym stawem to jednak kicha jest...
Jaki następny rekord? Jakie plany na 2016? :) mandraghora - 06:36 środa, 9 grudnia 2015 | linkuj
Komentować mogą tylko znajomi. Zaloguj się · Zarejestruj się!