Szago
Sobota, 8 listopada 2014 Kategoria do 150, Kocia czytelnia
Km: | 105.09 | Km teren: | 0.00 | Czas: | km/h: | ||
Pr. maks.: | 0.00 | Temperatura: | °C | HRmax: | HRavg | ||
: | kcal | Podjazdy: | 514m | Sprzęt: Terenówka | Aktywność: Jazda na rowerze |
Na maraton na orientację SZAGO zapisuję się w
ostatniej chwili. To w końcu listopad, pogoda może być wredna. Gdy prognozy
robią się jednoznaczne, wpłacam startowe. Zapowiadana dobra pogoda oraz to, że
całe zawody odbędą się za dnia dają nadzieję na dobry wynik. Tuż przed wyjazdem
z domu oglądam jeszcze listę startową. Kobieca obsada jest mocna. Cóż, jeśli
teren będzie trudny technicznie, to dziewczyny z pewnością mnie objadą i
ustawią na ostatnim miejscu. Gdy w terenie pojawiają się trudności, jeżdżę raczej
kiepsko. Jedynym moim atutem jest dobra wytrzymałość i umiejętność bardzo
równego kręcenia. Wiem, że 100km (a tyle ma liczyć rajd) z pewnością mnie nie
zmęczy.
Licha mżawka
Bazą rajdu jest szkoła w Śliwicach. Kiedy docieramy na miejsce, na sali gimnastycznej, gdzie nocujemy, jest prawie pusto. Witamy się z Jurkiem Ścibiszem i Asią Stanek. Rozpakowujemy się i idziemy spać. Rano przygotowania do startu przebiegają bardzo spokojnie – nie ma tłumów, nie trzeba czekać w kolejce po wrzątek, ani po odbiór rowerów. Nie ma żadnych kolejek. Jemy śniadanie, uczestniczymy w odprawie (spotykamy Turystę z Kubą oraz michała), odbieramy mapy. Wszystko odbywa się na sali gimnastycznej, w cieple. Muzyki na słuchawkach ze sobą nie biorę. Biorę za to bat, tj. pulsometr. Naprędce ustalamy kolejność zaliczania pierwszych punktów i wychodzimy ze szkoły. W powietrzu czuć wilgoć, ktoś coś gada o mżawce.
Doprawdy?
Jak dla mnie to coś jest zbyt liche, by nazwać to mżawką ;).
Woda sodowa
Z map wynika, że prawie wszystko co mamy do przejechania będzie trzeba zrobić w terenie. Szosowych przelotów nie sposób zaplanować, bo... szos tu nie ma. Po asfalcie udaje się zrobić jedynie początek. Krzysztof od razu wyrywa do przodu. Wprost przepięknie! Jest płasko, a ja na szosie muszę pracować sama. Wszystko wskazuje na to, że dzisiejsza jazda to będzie jedna wielka pogoń. Ale to nawet dobrze – w końcu to zawody. Byle tylko nie uciekał z zasięgu wzroku, bo to wybitnie demotywujące. Na pierwszym punkcie kontrolnym – pierwszy zgrzyt: wyjmuję aparat by zrobić fotkę. Krzysztof warczy, bym zamiast bawić się w fotografa, skupiła się na jeździe. Ma rację. Fukam więc symbolicznie i staram się więcej nie podpadać ;). W drodze na drugi punkt kontrolny, spotykamy jakąś grupę. Jeden z chłopaków woła do mnie: „O, Kot w środku lasu!”. Czy na tym polega sława? – Na byciu rozpoznawaną przez osoby, które widzę po raz pierwszy? Od razu woda sodowa uderza mi do głowy ;). Ale tylko na chwilę. Zaraz wracam na ziemię i jadę dalej.
Druga szansa
Najładniejszą wioską, przez jaką jedziemy jest Długie. Wygląda jak skansen. Ale to nie jest skansen, ani żadne muzeum – drewniane domki są zamieszkane. Jeden z nich jest tak ładny, że aż żal serce ściska, że nie ma czasu na foto... i wtedy Krzysztof zarządza zawrócenie o kilka chatek. Tamtą chatkę widzę zatem jeszcze raz. Cieszę się, bo przecież życie na ogół nie daje drugiej szansy. Nie pozwala wrócić do tego samego punktu, ani cofnąć chwili której się nie wykorzystało... Skręcamy w dróżkę między chatkami, przeprawiamy się pod podłączonym do prądu ogrodzeniem. Jedziemy chwilę przez łąkę i docieramy na wąski betonowy mostek, przy którym jest PK16.
Czerwona jesień
Gdy tak jedziemy przez lasy, z drzew spadają liście. W pewnym momencie widzę jak na Krzysztofa spada prawdziwy deszcz czerwonych liści. Liściany opad. Listopad.
Ziarno niepewności
Teren nie jest trudny. Sporo pisaków - podczas suszy jest tu zapewne prawdziwa masakra. Ale dziś te piaski nie są wysuszone. Niedawno padało. No i całe moje w tym szczęście! W drodze na PK18 mija nas wracająca stamtąd ekipa, jest tu chłopak, który rozpoznał we mnie Kota. Udaje mi się go w końcu odwirtualnić – to Darecki z BS. Pytają, czy planujemy przekraczać wpław rzekę. Na samą myśl mam dreszcze. Oczywiście nie mamy takich planów. Ziarno niepewności zostało jednak zasiane: co z tym punktem? Jest na drugim brzegu? Nie jest :). Perforujemy karty i chwilę myślimy nad ciągiem dalszym. Robię kilka fotek. Jem kawałek rogalika. Następny PK jest blisko PK18, ale blisko... w linii prostej. Aby tam dotrzeć, to trzeba albo przeprawić się przez rzekę, albo trochę nadłożyć. Nadkładamy i zaliczamy punkt.
Pośród młodych iglaków
Najcięższym do zaliczenia jest punkt na nieczynnym wiadukcie kolejowym (PK15). Dojazd to paskudna droga. Piach jest grząski. Jadę z prędkością 10-12 km/h, tętno mam przy tym pod 160 uderzeń na minutę. To ciężka praca. Prawdziwa orka. Stop! Krzysztof patrzy na mapę – musimy kawałek zawrócić. Po tej samej wysysającej siły drodze. Co za ból! Ale jak trzeba, to trzeba. Zawracamy, potem docieramy do nieczynnego toru kolejowego. Nie ma tu żadnej drogi, wszystko pozarastane. Zaczyna się przełaj. Wędrujemy z rowerami przez wysokie, mokre trawy. Pośród młodych iglaków. Idziemy tak przez jakieś 800m. Trwa to bez końca. Wędruję (Krzysztof idzie szybciej, jest tak daleko przede mną, że go nie widzę) i myślę sobie, że nawet jeśli nieźle nam szło, to tym morderczym kawałkiem po grząskim piachu, a już zwłaszcza teraz, tym spacerem – kładziemy wynik... Gdy tak idę widzę, że po drugiej stronie toru jedzie ekipa Dareckiego. A więc tam musi być jakaś ścieżka. Nie kombinuję jednak z przechodzeniem przez tor. Idę twardo za Krzysztofem. W końcu docieramy na punkt. (Ekipa Dareckiego nadal tu jest). Darecki robi mi fotki. Robi mi pełno fotek. Nie tylko na tym punkcie, ale też w wielu innych miejscach, gdzie się tasujemy.
Pycha
Mimo dużej straty czasu na dotarcie na PK15, nie odpuszczamy. Nadal patrzę na pulsometr, który jest moim batem. Gdy tętno za bardzo spada, przyspieszam. Wszystkie podjazdy robię ze średniej tarczy. Ale to nie pycha nakazuje mi tak twardą jazdę, a nie do końca działająca przerzutka przednia – łańcuch nie chce spaść na małą zębatkę. Trudno. Satysfakcję odczuwam, gdy jadę w ten sposób podjazdy, które inni wprowadzają. Sama podbiegam tylko raz – jest tam 18% nachylenia i piach. Jak na mnie i moją średnią tarczę z przodu – jednak trochę za dużo ;).
Forsa
Z pewnością bardzo mile będę wspominała PK7. Gdy tam docieramy, znajduję leżący na ziemi banknot 10zł. Czas zaczyna się kurczyć, planujemy odpuścić więc zaliczenie PK5 i jechać już prosto do mety. Dojazd idzie nam jednak szybko – teren nie jest trudny – w końcówce wpada też trochę szosy i wtedy pojawia się myśl, by PK5 jednak zrobić. To jedynie 500m odbicia w teren i 500m powrotu do szosy. Rzutem na taśmę zaliczamy zatem PK5 i pędzimy do mety. Wpadamy na nią z bezpiecznym, kilkuminutowym, zapasem czasu. Kilka minut po nas meldują się Turysta i Kuba.
Pierwsza!
Zjadamy posiłek regeneracyjny (dobry bigos i bułeczki) oraz pijemy mocną kawę. Potem idziemy oglądać wyniki. Okazuje się, że poszło nam świetnie – wśród dziewczyn zajęłam pierwsze miejsce! Otrzymuję dyplom i puchar. Mogę sobie nawet wybrać nagrodę – wybieram biało-czerwony kask.
Zaliczone punkty kontrolne: 5, 6, 7, 8, 9, 10, 11, 12, 13, 14, 15, 16, 17, 18, 19, 20, 21.
Ilość zaliczonych punktów kontrolnych: 17/21
Ilość zdobytych punktów wagowych: 46/53
Zajęte miejsce: 1/6
Średnie tętno: 142
Tętno maksymalne: 181
Mapa
Zdjęcia: https://picasaweb.google.com/102656043294773462009...
Licha mżawka
Bazą rajdu jest szkoła w Śliwicach. Kiedy docieramy na miejsce, na sali gimnastycznej, gdzie nocujemy, jest prawie pusto. Witamy się z Jurkiem Ścibiszem i Asią Stanek. Rozpakowujemy się i idziemy spać. Rano przygotowania do startu przebiegają bardzo spokojnie – nie ma tłumów, nie trzeba czekać w kolejce po wrzątek, ani po odbiór rowerów. Nie ma żadnych kolejek. Jemy śniadanie, uczestniczymy w odprawie (spotykamy Turystę z Kubą oraz michała), odbieramy mapy. Wszystko odbywa się na sali gimnastycznej, w cieple. Muzyki na słuchawkach ze sobą nie biorę. Biorę za to bat, tj. pulsometr. Naprędce ustalamy kolejność zaliczania pierwszych punktów i wychodzimy ze szkoły. W powietrzu czuć wilgoć, ktoś coś gada o mżawce.
Doprawdy?
Jak dla mnie to coś jest zbyt liche, by nazwać to mżawką ;).
Woda sodowa
Z map wynika, że prawie wszystko co mamy do przejechania będzie trzeba zrobić w terenie. Szosowych przelotów nie sposób zaplanować, bo... szos tu nie ma. Po asfalcie udaje się zrobić jedynie początek. Krzysztof od razu wyrywa do przodu. Wprost przepięknie! Jest płasko, a ja na szosie muszę pracować sama. Wszystko wskazuje na to, że dzisiejsza jazda to będzie jedna wielka pogoń. Ale to nawet dobrze – w końcu to zawody. Byle tylko nie uciekał z zasięgu wzroku, bo to wybitnie demotywujące. Na pierwszym punkcie kontrolnym – pierwszy zgrzyt: wyjmuję aparat by zrobić fotkę. Krzysztof warczy, bym zamiast bawić się w fotografa, skupiła się na jeździe. Ma rację. Fukam więc symbolicznie i staram się więcej nie podpadać ;). W drodze na drugi punkt kontrolny, spotykamy jakąś grupę. Jeden z chłopaków woła do mnie: „O, Kot w środku lasu!”. Czy na tym polega sława? – Na byciu rozpoznawaną przez osoby, które widzę po raz pierwszy? Od razu woda sodowa uderza mi do głowy ;). Ale tylko na chwilę. Zaraz wracam na ziemię i jadę dalej.
Druga szansa
Najładniejszą wioską, przez jaką jedziemy jest Długie. Wygląda jak skansen. Ale to nie jest skansen, ani żadne muzeum – drewniane domki są zamieszkane. Jeden z nich jest tak ładny, że aż żal serce ściska, że nie ma czasu na foto... i wtedy Krzysztof zarządza zawrócenie o kilka chatek. Tamtą chatkę widzę zatem jeszcze raz. Cieszę się, bo przecież życie na ogół nie daje drugiej szansy. Nie pozwala wrócić do tego samego punktu, ani cofnąć chwili której się nie wykorzystało... Skręcamy w dróżkę między chatkami, przeprawiamy się pod podłączonym do prądu ogrodzeniem. Jedziemy chwilę przez łąkę i docieramy na wąski betonowy mostek, przy którym jest PK16.
Czerwona jesień
Gdy tak jedziemy przez lasy, z drzew spadają liście. W pewnym momencie widzę jak na Krzysztofa spada prawdziwy deszcz czerwonych liści. Liściany opad. Listopad.
Ziarno niepewności
Teren nie jest trudny. Sporo pisaków - podczas suszy jest tu zapewne prawdziwa masakra. Ale dziś te piaski nie są wysuszone. Niedawno padało. No i całe moje w tym szczęście! W drodze na PK18 mija nas wracająca stamtąd ekipa, jest tu chłopak, który rozpoznał we mnie Kota. Udaje mi się go w końcu odwirtualnić – to Darecki z BS. Pytają, czy planujemy przekraczać wpław rzekę. Na samą myśl mam dreszcze. Oczywiście nie mamy takich planów. Ziarno niepewności zostało jednak zasiane: co z tym punktem? Jest na drugim brzegu? Nie jest :). Perforujemy karty i chwilę myślimy nad ciągiem dalszym. Robię kilka fotek. Jem kawałek rogalika. Następny PK jest blisko PK18, ale blisko... w linii prostej. Aby tam dotrzeć, to trzeba albo przeprawić się przez rzekę, albo trochę nadłożyć. Nadkładamy i zaliczamy punkt.
Pośród młodych iglaków
Najcięższym do zaliczenia jest punkt na nieczynnym wiadukcie kolejowym (PK15). Dojazd to paskudna droga. Piach jest grząski. Jadę z prędkością 10-12 km/h, tętno mam przy tym pod 160 uderzeń na minutę. To ciężka praca. Prawdziwa orka. Stop! Krzysztof patrzy na mapę – musimy kawałek zawrócić. Po tej samej wysysającej siły drodze. Co za ból! Ale jak trzeba, to trzeba. Zawracamy, potem docieramy do nieczynnego toru kolejowego. Nie ma tu żadnej drogi, wszystko pozarastane. Zaczyna się przełaj. Wędrujemy z rowerami przez wysokie, mokre trawy. Pośród młodych iglaków. Idziemy tak przez jakieś 800m. Trwa to bez końca. Wędruję (Krzysztof idzie szybciej, jest tak daleko przede mną, że go nie widzę) i myślę sobie, że nawet jeśli nieźle nam szło, to tym morderczym kawałkiem po grząskim piachu, a już zwłaszcza teraz, tym spacerem – kładziemy wynik... Gdy tak idę widzę, że po drugiej stronie toru jedzie ekipa Dareckiego. A więc tam musi być jakaś ścieżka. Nie kombinuję jednak z przechodzeniem przez tor. Idę twardo za Krzysztofem. W końcu docieramy na punkt. (Ekipa Dareckiego nadal tu jest). Darecki robi mi fotki. Robi mi pełno fotek. Nie tylko na tym punkcie, ale też w wielu innych miejscach, gdzie się tasujemy.
Pycha
Mimo dużej straty czasu na dotarcie na PK15, nie odpuszczamy. Nadal patrzę na pulsometr, który jest moim batem. Gdy tętno za bardzo spada, przyspieszam. Wszystkie podjazdy robię ze średniej tarczy. Ale to nie pycha nakazuje mi tak twardą jazdę, a nie do końca działająca przerzutka przednia – łańcuch nie chce spaść na małą zębatkę. Trudno. Satysfakcję odczuwam, gdy jadę w ten sposób podjazdy, które inni wprowadzają. Sama podbiegam tylko raz – jest tam 18% nachylenia i piach. Jak na mnie i moją średnią tarczę z przodu – jednak trochę za dużo ;).
Forsa
Z pewnością bardzo mile będę wspominała PK7. Gdy tam docieramy, znajduję leżący na ziemi banknot 10zł. Czas zaczyna się kurczyć, planujemy odpuścić więc zaliczenie PK5 i jechać już prosto do mety. Dojazd idzie nam jednak szybko – teren nie jest trudny – w końcówce wpada też trochę szosy i wtedy pojawia się myśl, by PK5 jednak zrobić. To jedynie 500m odbicia w teren i 500m powrotu do szosy. Rzutem na taśmę zaliczamy zatem PK5 i pędzimy do mety. Wpadamy na nią z bezpiecznym, kilkuminutowym, zapasem czasu. Kilka minut po nas meldują się Turysta i Kuba.
Pierwsza!
Zjadamy posiłek regeneracyjny (dobry bigos i bułeczki) oraz pijemy mocną kawę. Potem idziemy oglądać wyniki. Okazuje się, że poszło nam świetnie – wśród dziewczyn zajęłam pierwsze miejsce! Otrzymuję dyplom i puchar. Mogę sobie nawet wybrać nagrodę – wybieram biało-czerwony kask.
Zaliczone punkty kontrolne: 5, 6, 7, 8, 9, 10, 11, 12, 13, 14, 15, 16, 17, 18, 19, 20, 21.
Ilość zaliczonych punktów kontrolnych: 17/21
Ilość zdobytych punktów wagowych: 46/53
Zajęte miejsce: 1/6
Średnie tętno: 142
Tętno maksymalne: 181
Mapa
Zdjęcia: https://picasaweb.google.com/102656043294773462009...
komentarze
Champion ! "-)
Kiedyś w Pobiedziskach jechałem Szagę (Szaga) Teraz Szago .Czy to inni organizatorzy ?
pozdrawian Jurek57 - 22:33 piątek, 14 listopada 2014 | linkuj
Kiedyś w Pobiedziskach jechałem Szagę (Szaga) Teraz Szago .Czy to inni organizatorzy ?
pozdrawian Jurek57 - 22:33 piątek, 14 listopada 2014 | linkuj
Komentować mogą tylko znajomi. Zaloguj się · Zarejestruj się!