Gatto.Rosablog rowerowy

informacje

baton rowerowy bikestats.pl
Statystyki zbiorcze na stronę

Znajomi

wszyscy znajomi(101)
Kalendarz na stronę

wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy Kot.bikestats.pl

linki

Gdańsk w styczniu 2023

Sobota, 14 stycznia 2023 Kategoria do 350, Gdańsk, Kocia czytelnia
Km: 324.50 Km teren: 0.00 Czas: 15:02 km/h: 21.59
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: 4.0°C HRmax: 171171 HRavg 140
4120: 4120kcal Podjazdy: 1496m Sprzęt: Kolarzówka Aktywność: Jazda na rowerze
Ostatni czas nie był dla mnie łaskawy. Dopadła mnie silna infekcja. Nie do końca więc czułam, że to odpowiedni czas na coroczny (już ósmy) zimowy Gdańsk. Jednak prognozy i dobre temperatury (około 4 stopni na plusie) oraz sprzyjający wiatr (tzn. raczej nie w twarz) mówiły: "jedź!". Nic, że ma być deszcz. Tam, daleko czeka przecież rozświetlona choinka. Targana wątpliwościami, czy jestem już wystarczająco zdrowa, kupiłam bilet powrotny z Gdańska, na niedzielę 15 stycznia. A potem spakowałam bagaż na rower i poszłam spać.

Startuję o 6:16 rano, na tak lekkim rowerze, na jakim nigdy dotąd nie jechałam do Gdańska zimą. Jest chłodno. Podchodząc bardzo optymistycznie do całej tej jazdy i swojego zdrowia, zabrałam ze sobą tylko 1 opakowanie chusteczek. Bardzo szybko się okazało, że to zdecydowanie za mało. Już po zaledwie kilku kilometrach od domu, a było to w Wierzonce wiedziałam, że będę musiała mieć ich daleko więcej. Moje zatoki najwyraźniej nie uporały się jeszcze do końca z infekcją. Wydmuchuję nos często i obficie.

W Janowcu tradycyjnie zajeżdżam na Orlen, na kawę. A przy okazji zgarniam sporą część serwetek papierowych do zwalczania wydzieliny z zatok. Nie bardzo mam kieszenie na takie ilości, więc po prostu wypycham nimi kurtkę i taka wypchana będę jechać już do końca.
Przytkany nos powoduje, iż dużo oddycham ustami. Od tego pod koniec jazdy będę czuła lekki ból gardła oraz obawę, czy infekcja czasem nie wróciła. Tzn., czy najzwyczajniej w świecie jadąc do Gdańska tuż po chorobie, nie przegięłam.

Od Janowca, aż za Kcynię mam kilkudziesięciokilometrowy odcinek z silnym i lodowatym wiatrem bocznym. Czuję, jak wiatr ten przenika moją głowę mimo, że mam przecież podwójną czapkę, w tym z windstopperem. Wiatr szarpie mną i momentami jedzie się tak źle, że aż szkoda gadać. Jakby tego było mało na tym fragmencie drogi, po raz drugi dziś, łapie mnie deszcz. Częściowo przeczekuję go na przystanku. Deszcz i 4 stopnie zimna oraz silny wiatr i pracujące pełną parą zatoki to dość średnie połączenie.



Przed Nakłem jest już lepiej. Jadę lasami oraz schowana w dolinie Noteci. No i kierunek jest zgodny z aktualnie wiejącym wiatrem.



W Nakle, które jest mniej więcej na 115 km trasy robię zasadniczo ostatni przystanek w cieple. Piję herbatkę i zjadam bułkę. Biorę też nowy zapas serwetek pod kurtkę.
Potem jadę przez Nakło inaczej niż zwykle. Podczas picia herbaty opracowałam na szybko nowy wariant przejazdu przez miasto. Jest ślepa (dla samochodów) uliczka, 1 przejście dla pieszych i trochę... terenu. I jest to strzał w 10! Po raz pierwszy stwierdzam: w Nakle nie było strasznie.



Za Nakłem tradycyjny odcinek 10 km, na Mroczę. Tu ruch bywa umiarkowany, co czyni ten fragment mało przyjemnym. Tym razem jest znośnie.
Po odbiciu na Koronowo, wracają puste szosy. Po raz pierwszy na tej trasie, w tym miejscu mam czystą sytuację: po szalonym zjeździe nad Brdę, mogę na moment zatrzymać się na moście i zrobić kilka zdjęć. Jest tu wąsko. Zawsze jechał tu za mną jakiś samochód, więc ja musiałam też. Teraz jest pusto. Zatrzymuję się i rozglądam i pstrykam zdjęcia. Na rynku w Koronowie jak zawsze robię kontrolę czasu. Jest godzina 14:57, za mną 155 km. Ani źle, ani dobrze. Wiem, że nad jeziorem Wierzchy będę już po zachodzie słońca. W połowie stycznia dzień jest taki krótki!







W Koronowie jadę dk 56, którą od zawsze uważam za dziwną. Odbijam z niej w bok po 5 km. Dalsza droga jest ok. To przeplatanka lasów i niedużych miejscowości. Spokojne szosy, ładne widoki. W okolicach Świekatowa po raz pierwszy w życiu łapie mnie wysiłkowy kurcz w mięsień uda. No, niefajne uczucie. W ogóle jest o tyle dziwnie, że cały czas jadę na wysokim tętnie i raczej dużym wysiłku, choć wcale nie szybko. Zrzucam to na kompletny brak formy, związany z chorobą, którą niedawno przeszłam. Chociaż rzeczywisty powód jest zupełnie inny...

Na mniej więcej 190 km trasy chowam się na chwilę na przystanku. Już jest prawie kompletnie ciemno, ale nieopodal świeci latarnia. Osłonięta od wiatru szukam w torbie zapasowej baterii do lampki. Lepiej teraz przygotować, niż szarpać się z tym później w jakimś losowym i pewnie ciemnym oraz wywianym miejscu. Kiedy ruszam, strachu napędza mi odgłos czyichś kroków. Któż?! To raczej jest odludzie. Była to kobieta z dzieckiem w wózku. Nieoświetlona. Gdybym jej nie usłyszała, to może bym jej nawet nie zauważyła.



Niedługo później docieram szybkim (od tego roku wyremontowanym i gładkim!) zjazdem nad jezioro Wierzchy. Jak zwykle jest tu przepięknie. Cicho i spokojnie. I przejmująco zimno. Nie stoję tu długo. Ziąb każe jechać dalej. A dalej jest rozświetlony Tleń. Nie tylko się nie zatrzymuję tutaj, ja nawet nie zwalniam. Przystanek Tleń już dla mnie nie istnieje.



Podjazd, dość długi. Potem Osie i Lipinki. W międzyczasie sporo świątecznych iluminacji. Najładniejsze są w Lipinkach.



To również tu zaczyna się jeden z dwóch moich ulubionych odcinków: Lipinki - Przewodnik - Jaszczerek. Którejś zimy brnęłam tu w śniegu. Droga jest wąska i trochę już nadgryziona czasem. Jest tu mocno ciemno i zupełnie pusto, dookoła gęsty, nieprzenikniony, styczniowy las. Jakieś 15 km dalej jest Skórcz. Chciałam zatrzymać się tu na kawę mimo, że to mała stacja i nie ma miejsca, by usiąść. Niestety kończy się na planach. Ekspres nie działa. Nic tu po mnie zatem, jadę dalej, zjadając jedynie żela. O dziwo, po żelu jestem jak nowa. Pojawia się myśl, że w takim razie, skoro tych żeli mam jeszcze kilka, to może szarpnę się i już bez przystanków w cieple pojadę do końca. Zimno i wieje i pewnie by było wygodniej jeszcze w międzyczasie posiedzieć gdzieś. No ale rezygnując z wygód, mogę być szybciej w Gdańsku.



Na 256 km odbijam w lewo z drogi nr 234. Jest znowu wąsko, po bokach drogi rosną grube, wysokie i stare drzewa. Bardzo lubię tę drogę. Jest to droga na Pelplin. Dziś mam na niej silny wiatr, centralnie w plecy. A potem sam Pelplin. Nie jest tu tego wieczoru zbyt przyjemnie. Kręci się dużo podpitych, młodych ludzi. Obserwując ich, jestem nieco zdegustowana. Nie bawię tu długo. Robię 2 zdjęcia i już jadę dalej.





Zaczyna padać (po raz trzeci dziś) deszcz. I pada już prawie do samego końca. Na wyjeździe z miasta znowu wiatr boczny. Wszystko zmienia się, gdy wjeżdżam na dk 91. Wiatr znowu w plecy. W dodatku coraz silniejszy. Poboczne umiarkowanie czyste. Miejscami trochę piachu, jadąc na wąskich oponach trzeba się skoncentrować, by przypadkiem nie zaliczyć gleby.

Na krótką chwilę zatrzymuję się w Tczewie. Wchodzę na Orlen. Tylko po to by w cieple wykonać telefon do Gdańska z informacją, że chwilę się spóźnię. Głos w telefonie, po drugiej stronie, jest uosobieniem Gdańska.

Tabliczkę Gdańsk mijam o 23:23.



Natomiast na Długim Targu melduję się równo o północy. Wieje tak mocno, że muszę przytrzymywać rower, gdyż wiatr usiłuje mi go wyrwać. Cały Długi Targ w świątecznych światełkach. No i najpiękniejsza choinka, jaką znam! Jest pięknie. Fontanna Neptuna, Zielona Brama, Motława. Idealnie. Tylko bardzo zimno! Zaczynają łapać mnie dreszcze, a gardło niepokojąco kłuje. Jeszcze tylko kilka zdjęć, żeby złapać tę chwilę na dłużej.











A potem uśmiecham się, gdyż wiem, że ta chwila nie kończy się teraz. Ona będzie trwać. Wykonuję kilka kroków w bok. I jestem pod drzwiami hotelu. Już tu na mnie czeka miła dziewczyna. Melduję się i upewniam, czy na pewno mam z okna widok na te wszystkie wspaniałości: cały Długi Targ, fontannę, choinkę, Zieloną Bramę. Ona śmieje się i zapewnia, że tak. Idę zatem na 2 piętro. Potem otwieram drzwi pokoju i podchodzę do okna. I wtedy dzieje się magia. Ten wspaniały widok jest tej nocy i jutrzejszego ranka tylko dla mnie. Idę pod gorący prysznic, a potem siadam na niezwykle szerokim parapecie z herbatą i obiadem. Mając poniżej całe piękno Gdańska.









Świętokrzyskie_4

Poniedziałek, 31 października 2022 Kategoria do 150, Kocia czytelnia
Km: 121.60 Km teren: 0.00 Czas: 06:46 km/h: 17.97
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
: kcal Podjazdy: 805m Sprzęt: Przełajówka Aktywność: Jazda na rowerze
Na dziś trasa krótsza, bo to dzień powrotu do domu. Przyznaję, że przyłożyłam się do planowania tej trasy tylko do gminy Smyków, a więc do 75 km. Dalsze planowanie, to już był po prostu dojazd do stacji kolejowej Włoszczowa Północ przez gminy, na terenie których byłam już kiedyś rowerem. No i niestety tą niedbałość w planowaniu drugiej części trasy odczułam.
Pierwsze 75 km było fajne. Poranek trafił się mglisty i słoneczny jednocześnie, a do tego zimny. Drogi były dobre, no i atrakcje, zwłaszcza zamek w Chęcinach i ładny chęciński rynek. W kawiarni przy zamku skusiłam się nawet na kawę i coś słodkiego.

















W drugiej części miałam głównie mocno obciążone ruchem szosy wojewódzkie. A z racji poniedziałku przed dniem Wszystkich Świętych, ruch był już zarówno świąteczny, jak i jeszcze roboczy. Nic przyjemnego. Jakoś przetrwałam. We Włoszczowie nie znalazłam żadnej godnej uwagi restauracji. Pierogarnia zamknięta, pizzeria też. Zostały jakieś kebaby, które mnie zupełnie nie przekonują. Żałowałam w tej sytuacji, że nie mam ze sobą dodatkowego liofa, w końcu było trochę czasu i miejsca, by zagotować wodę.







Zaliczone gminy: Morawica, Tokarnia, Chęciny, Sitkówka-Nowiny, Piekoszów, Strawczyn, Miedziana Góra, Mniów, Smyków.

Świętokrzyskie_3

Niedziela, 30 października 2022 Kategoria do 150, Kocia czytelnia
Km: 140.90 Km teren: 0.00 Czas: 07:46 km/h: 18.14
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
: kcal Podjazdy: 1333m Sprzęt: Przełajówka Aktywność: Jazda na rowerze
Był to dziwny poranek. Budzik zadzwonił, gdy jeszcze było ciemno, zgodnie z planem. A potem, niezgodnie z planem, zaczął padać deszcz. Sprawdziłam sytuację na mapie radarowej i uznałam, że warto to przeczekać. W ten sposób miałam dodatkową godzinę leżenia oraz... godzinę mniej czasu na jazdę. Nie lubię zaliczania gmin po ciemku, gdyż zaliczam po to by coś widzieć, a nie by nudzić się w ciemnościach i wyobrażać sobie widoki. Od początku zatem wiedziałam, że jeśli chcę zrobić zaplanowaną trasę, to wobec krótkiego dnia, nie mam czasu na obijanie się, ani na dodatkowe atrakcje.



Po deszczu poranek niestety jest mglisty, a na niebie wisi dużo niskich chmur, które skutecznie zasłaniają widoki na okoliczne wzgórza. Wjeżdżam na moment do Świętokrzyskiego Parku Narodowego i od razu myślę sobie, że fajniej by tu było być pieszo, a nie tak tylko na chwilę, rowerem. Początek trasy jest mocno pagórkowaty i bardzo żałuję, że akurat trafiła się taka pogoda! Z widoków nici. Pierwszą przerwę robię około 50 km trasy, na Orlenie w Łagowie. Kawa i zapiekanka są w sumie przy okazji. Głównym celem było uzupełnienie benzyny w butli od kuchenki, by wieczorem móc zagotować wodę na obiad, a rano na kawę.









Potem mijam tereny kopalniane. Przed jednym ze zjazdów przy kopalni spotykam starszą kobietę. Robię akurat zdjęcia i zaczynamy rozmowę. Lubię takie spotkania na trasie.
Dzień kończę w lesie, w okolicach Pierzchnicy. Uczucia mam mieszane. Z jednej strony mogę być zadowolona, gdyż przejechałam całą trasę na dziś zgodnie z planem, przed ciemnością. Z drugiej czuję niedosyt. Dzień jest już chyba zbyt krótki, by robić trasy tej długości w nowym terenie. W końcu nie o dystans tu chodzi, a nowe miejsca i czas, by je lepiej poznać.















Zaliczone gminy: Bieliny, Łagów, Baćkowice, Iwaniska, Bogoria, Pierzchnica.

Ciąg dalszy

Świętokrzyskie_2

Sobota, 29 października 2022 Kategoria do 150
Km: 141.30 Km teren: 0.00 Czas: 07:30 km/h: 18.84
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
: kcal Podjazdy: 1066m Sprzęt: Przełajówka Aktywność: Jazda na rowerze
Budzik zadzwonił, gdy jeszcze było ciemno. Snu miałam zatem niewiele, no ale inaczej się nie dało. Do Drzewicy w końcu przyjechałam blisko północy a mimo, że to ostatnie dni października, nadal jest ciepło i w lasach już od wczesnego poranka można się spodziewać grzybiarzy. A przecież nie chcę gości na noclegu. Na samym początku dnia odwiedzam zamek w Drzewicy. Jest szaro i zamek robi raczej posępne wrażenie. Trasa, jak to podczas zaliczania gmin, mocno kluczy, w krótkim czasie przeskakuję pomiędzy aż trzema województwami: łódzkim, mazowieckim i świętokrzyskim. Jest pagórkowato, ale nie przeszkadza mi to, jedzie się przyjemnie.



Jadąc podziwiam drewniane domki. Wyglądają one świetnie, a często przy nich rosną piękne kwiaty. Często również widzę ścisłe połączenie starej, drewnianej architektury, z tą nowoczesną, gdy na jednym podwórku tuż obok siebie stoją stary, drewniany domek i okazały murowany dom.



Po 77 km jazdy docieram do Szydłowca. W mieście tym odwiedzam zamek oraz rynek z pięknym ratuszem. Z tablicy informacyjnej dowiaduję się, że z ratuszowej wieży rozpościera się piękny widok na miasto. Niestety jest zamknięte i nie mogę tam wejść.





Kawałek za Szydłowcem mijam festyn i ubrane w ludowe stroje panie. Wyglądają niesamowicie w tych kolorowych sukniach. Zatrzymuję się i pytam, czy mogę im zrobić zdjęcie. One się zgadzają i dzięki temu mam kilka fajnych zdjęć.





Mniej więcej 8 km przed Suchedniowem mam wypadek - kolizję z inną cyklistką. Było akurat w dół. Zabrałam się za wyprzedzanie jej, z zachowaniem dobrej odległości. Nie na gazetę, jak czasem potrafią się wyprzedzać rowerzyści. Kiedy byłam na jej wysokości, ona nagle, bez żadnego znaku, ostrzeżenia zaczęła skręcać w lewo. Wprost we mnie. W ułamku sekundy zdecydowałam, że mniejsze szkody będą jeśli przyspieszę, zamiast hamować. Zdążyłam jeszcze krzyknąć "kurwa, nieeee!" i spotkałyśmy się. Ona zaliczyła  solidną glebę uderzając mnie w udo i tylne koło roweru. Ja, będąc w pędzie, utrzymałam rower. Oczywiście natychmiast do niej zawróciłam, bo gleba nastąpiła dokładnie na środku drogi i leżenie tam nie było zbyt bezpieczne. Na szczęście wstała o własnych siłach, podniosła buta, który jej spadł ze stopy podczas upadku. Chyba z 5 razy pytałam ją, czy na pewno wszystko ok. Twierdziła, że tak, choć wyglądała na lekko wystraszoną całym tym zdarzeniem. W sumie ja też byłam.

A potem było jeszcze więcej górek. Za którąś z kolejnych, schowaną w lesie, rozbiłam namiot, kończąc ten dzień.











Zaliczone gminy: Gielniów, Gowarczów, Wieniawa, Szydłowiec, Jastrząb, Mirów, Skarżysko Kościelne, Łączna.

Ciąg dalszy

Świętokrzyskie_1

Piątek, 28 października 2022
Km: 1.80 Km teren: 0.00 Czas: km/h:
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
: kcal Podjazdy: m Sprzęt: Przełajówka Aktywność: Jazda na rowerze
Było porządnie po 23.00, a raczej zbliżała się już północ, gdy wysiadłam z pociągu w Drzewicy. Późno, ale na ten wieczór / noc nie miałam żadnych planów, poza tym, by wjechać w jakiś przyjemny las i iść spać. Plan ten zrealizowałam bardzo szybko. Rowerem przejechałam niespełna 2 km.





Zaliczone gminy: Drzewica.

Ciąg dalszy

Żeglując z wiatrem do Łodzi

Niedziela, 9 października 2022
Km: 240.00 Km teren: 0.00 Czas: 10:16 km/h: 23.38
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
: kcal Podjazdy: m Sprzęt: Kolarzówka Aktywność: Jazda na rowerze
I było tak jak w tytule - pożeglowałam z wiatrem do Łodzi.
Wyjazd odbył się bez większego planu i przygotowania. Tak jakoś w sobotę wieczorem, siedząc w fotelu, pomyślałam, że może gdzieś się przejadę. Naprędce skleciłam trasę i spakowałam kilka drobiazgów na rower. Nie miałam nawet biletu na powrót. Optymistycznie i nieco beztrosko założyłam, że jak już dojadę, to jakoś przecież wrócę.
W niedzielę wyjechałam, gdy jeszcze było ciemno. Nie pamiętam godziny, ale ruszenie przed wschodem słońca w październiku nie jest jakimś wielkim wyczynem, gdyż dzień wstaje późno.



Początek nudny. Nie dość, że ciemno, to w dodatku droga krajowa nr 92. Droga ta nudna jest za dnia, a co dopiero po ciemku! Jedyne, co zaskakuje (w niestety nieprzyjemny sposób), to dość duży ruch. O tak wczesnej porze i w dodatku w niedzielę, zupełnie się tego nie spodziewałam. Na szczęście droga ta na początku była mi dwupasmówką, a potem miała szerokie pobocze, więc nie było aż tak beznadziejnie.





Swoje się wynudziłam i wstało słońce. Z krajówki zjechałam szybko, bo już po 37 km - we Wrześni. Dalsza trasa była już znacznie przyjemniejsza mimo, że po pięknym wschodzie słońca nastał zwykły, szary dzień. Za to wiało w plecy, zgodnie z oczekiwaniami. Żeglowałam sobie więc do tej Łodzi zupełnie bez wysiłku. Słońce przebiło się przez chmury dopiero nad Jeziorskiem. Widok był doprawdy piękny.



Na 180 km trasy dogoniłam szosowca. Mijając go rzuciłam krótkie "hej!" i to było wszystko, co do niego powiedziałam. No i nie byłoby w tym niczego dziwnego, gdyby nie to, że kolejne 33 km spędziliśmy jadąc razem! Ów szosowiec siadł mi na kole i mniej lub bardziej efektywnie się wiózł. Kiedy tylko zauważałam, że próbuje wychodzić do przodu, dociskałam mocniej. Nie przeszkadzało mi, że się wiezie, jednak skoro wyjechałam z domu sama, to nie miałam ochoty podczas jazdy oglądać czyichś pleców, a raczej szerokie widoki, jakie oferowała ta trasa.
Kolega najwyraźniej szybko pojął moje intencje i nie trzeba było do tego żadnych słów. Po tych 33 km, również bez słów, w którymś momencie skręcił w prawo, tam gdzie ja odbijałam w lewo.

W samej Łodzi nastąpiło czyste szaleństwo. Teoretycznie miałam wracać z Łodzi Fabrycznej (o której wiele dobrego słyszałam, a na której nigdy nie byłam!). No ale dostałam z domu informację, że powinnam zdążyć na wcześniejszy pociąg. Tyle, że z Łodzi Kaliskiej. Nie miałam wgranej w GPS trasy do Kaliskiej, a będąc na styk z czasem, gnałam głównymi ulicami, zgodnie ze znakami drogowymi kierującymi na dworzec. Nie pamiętam, kiedy ostatnio aż tak wielu kierowców trąbiło na mnie, gdy jechałam rowerem. Pewnie nie byli zadowoleni z tego, że jadę ulicami.

Na Kaliską wpadłam równo 3 minuty po odjeździe tego wcześniejszego pociągu. W tej sytuacji pojechałam (już zupełnie spokojnie) na słynną ul. Piotrkowską, a potem na Łódź Fabryczną. Dworzec ten faktycznie jest niesamowity!








PGR_4

Wtorek, 9 sierpnia 2022 Kategoria do 100, Kocia czytelnia, PGR_2022
Km: 55.80 Km teren: 0.00 Czas: km/h:
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
: kcal Podjazdy: 1195m Sprzęt: Terenówka Aktywność: Jazda na rowerze
Do mety pozostało już tylko 55,83 km. To nie jest dużo, jednak po drodze było jeszcze całkiem sporo terenu i to dość wrednego, z dużymi jak buraki cukrowe, luźnymi kamieniami. Jechać po tym nie umiałam, iść też było ciężko. To taki teren, w którym o złamanie lub zwichnięcie kostki nietrudno.



Lepiej zrobiło się dopiero na ścieżkach nad jeziorem Czorsztyńskim. W Nowej Białej w sklepiku kupiliśmy bułki. Potem była droga na Dursztyn. Dość dobrze zapamiętałam długą prostą po wąskim asfalcie, mocno pod górę. Potem Łapsze Wyżne i podjazd na Łapszankę. Tradycyjnie w całości zrobiłam go w siodle. Po drodze Krzyś zwrócił moją uwagę na koty. Były przy domkach, po obu stronach drogi. Łapszanka to kocia góra!



Przy kapliczce krótki stop, by popatrzeć na okolicę i ruszyliśmy na ostatni odcinek do mety. Wiadomo, co dalej: Jurgów, okropne Brzegi i wreszcie meta na Głodówce. Tym razem czułam się na tyle zmęczona, że Brzegi częściowo zrobiłam z buta. Potem dojazd 2 km do mety po DW 960 – nic przyjemnego. PGR odbywa się jednak w sierpniu i jest tu zupełnie inaczej niż podczas MPP we wrześniu. Droga była pełna samochodów i ta ostatnia prosta do mety była z tego powodu bardzo nieprzyjemna.










Na mecie zameldowaliśmy się z czasem: 76 godzin i 13 minut.
W tym czasie przejechaliśmy łącznie 530,46 km, z 9 363 m przewyższenia.

PGR_3

Poniedziałek, 8 sierpnia 2022 Kategoria do 200, Kocia czytelnia, PGR_2022
Km: 169.10 Km teren: 0.00 Czas: km/h:
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
: kcal Podjazdy: 3524m Sprzęt: Terenówka Aktywność: Jazda na rowerze
Kiedy zadzwonił budzik, było jeszcze ciemno, a za oknem padał deszczyk. Niestety kuchnia schroniska była zamknięta i nie mogliśmy zrobić herbaty. Zjedliśmy coś na szybko, popijając zimną wodą i w drogę. Na początek dnia były asfalty, więc dało się trochę podgonić. Sprawnie dotarliśmy do Krempnej, było już jasno i inni właśnie też ruszali. Wyglądało na to, że sporo osób spało w Krempnej. Jadąc przez Beskid Niski mijaliśmy ślady po nieistniejących już osadach. Wyludnione tereny, gdzie niekiedy tylko po starych, zdziczałych drzewach owocowych było widać, że kiedyś były tu gospodarstwa.











Potem był drugi odcinek specjalny. Tym razem ścieżka typu MTB. Stopień trudności zdecydowanie większy niż górskie szutrówki. W Wysowej-Zdroju zjedliśmy śniadanioobiad. Potem znowu były odludzia, więc Krynicę z pełną cywilizacją powitaliśmy z radością. Zatankowaliśmy na dalszą drogę wysoko zmineralizowaną wodę z Domu Zdrojowego i ruszyliśmy lekko w dół do Muszyny. Za Muszyną długi podjazd, a potem w dół do Piwnicznej Zdroju. Sprawdziłam to wcześniej i wiedziałam, że będziemy jechać tuż obok miejsca, gdzie podczas MRDP jadłam pyszne pierogi z bryndzą. Był wczesny wieczór. Idealna pora na obiadokolację. Ucieszyłam się niesamowicie, że jesteśmy tu, w miejscu, które znam i lubię. Razem.





Dalsza część trasy na dziś była niezbyt przyjemna, za oknem czekała już szarówka. Kiedy wyszliśmy na zewnątrz, jeszcze przez jakiś czas towarzyszyła nam szosa i płaskości. Potem, od Rytra i odbicia w lewo, zrobiło się stromo. Stromo, ciemno oraz gruntowo. Góra była konkretna, trzeba się było wspiąć na ponad 1000 m n.p. m. Po ciemku w ogóle mi to nie szło. Ani pod górę, ani potem w dół. Przez to spędziliśmy tu kilka długich godzin. Kiedy wreszcie udało nam się stamtąd wydostać, był środek nocy. Dotarliśmy do Krościenka n. Dunajcem i zdecydowaliśmy, że nie zatrzymamy się na stacji paliw po kawę, lecz pojedziemy kawałek dalej i poszukamy wiaty. Zamiast męczyć organizmy kawą i na niewyspaniu jechać do mety przez kolejne góry, uznaliśmy, że lepiej będzie chwilę się przespać i po krótkim odpoczynku jechać na metę. Wiedzieliśmy, że przez moją kiepską jazdę w terenie i tak wielkiego wyniku z tego nie będzie, a w limicie ze spokojem się zmieścimy. Kiedy zatem trafiła się mała wiata przy wąskiej drodze za Grywałdem, wyciągnęliśmy śpiwory i ustawiliśmy budzik na godzinkę.


PGR_2

Niedziela, 7 sierpnia 2022 Kategoria do 150, Kocia czytelnia, PGR_2022
Km: 131.90 Km teren: 0.00 Czas: km/h:
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
: kcal Podjazdy: 2383m Sprzęt: Terenówka Aktywność: Jazda na rowerze
Obudziliśmy się we 4 o szarym świcie. Energia we mnie była niewielka. Szybkie jedzenie, popite na zimno i jazda. Poranek był bury i na szczęście niegorący.



Dojechaliśmy do odcinka specjalnego z linią wąskotorówki. Faktycznie, jechać tu byłoby trudno. Jednak spacer torami/wzdłuż torów sam w sobie był atrakcją. Na końcu tego fragmentu jest stacyjka w Balnicy i nieduże schronisko. Chcieliśmy dotrzeć tu wczoraj, ale niestety się nie udało. Trochę szkoda, bo poza schroniskiem są tu też puste budki / stoiska handlowe, w których na pewno lepiej by się spało, niż pod wiatą, w której mocno wiało.





Dalsza droga prowadziła nas aż 4 razy przez brody na rz. Osławie. Poziom wody nie był wysoki, a na dnie ułożone były płyty betonowe. Zatem wszystko bez problemu przejezdne. 219 km trasy to Komańcza. Tu trochę odbiliśmy z trasy do schroniska, by zjeść normalne śniadanie. Niestety to odbicie oznaczało dodatkowy, solidny podjazd. Na miejscu ładowanie elektroniki i śniadanie. Każde z nas wzięło podwójną porcję. Kiedy wróciliśmy na trasę, zrobiło się ciepło. Słońce znowu prażyło i trzeba było zdjąć nieco ciuchów. Szybko zaczęliśmy odczuwać, że przegięliśmy ze śniadaniem. Było zbyt obfite, przez co jazda stała się ciężka. Poza tym podjazdy zrobiły się tak jakby bardziej strome, niż wczoraj. Wczesnym wieczorem dotarliśmy do Dukli. Miasteczko nieduże, ale ogólnie miejscowości na tym wyścigu było raczej mało i należało jechać dobrze zaopatrzonym, by niczego nie zabrakło, a zwłaszcza picia. W tej sytuacji Dukla była jak prawdziwe city. Było tu wszystko, nawet rynek i restauracja! Wbiliśmy zatem na obiad.





Wieczorem, około 22.00, zaczęliśmy rozglądać się za jakąś wiatą. Jechałam akurat pierwsza i zauważyłam jedną na wyjeździe z Myscowej. Trochę dziwnie, bo stała za ogrodzeniem, blisko starego budynku, ni to kamienicy, ni bloku. Chwilę poczekałam na Krzysztofa. W tym czasie usłyszałam z jednego z górnych okien tego budynku brzęk tłuczonego szkła i pijackie wrzaski jakiejś kobiety. Melina, jak nic – pomyślałam sobie. Wtedy nadjechał Krzysztof, popatrzył i powiedział, że to schronisko. Oczy musiałam mieć chyba jak złotówki ze zdziwienia. TO? Schronisko? A jednak, tak! Co więcej, udało nam się załatwić nocleg, a w środku powitał nas w dodatku bardzo miły rudy kotek. A libacja? No cóż, budynek to dawna szkoła. Jedna jego część to schronisko, a druga – mieszkanie socjalne. Na szczęście w nocy nie było już żadnych awantur. Cicho i spokojnie, wreszcie można się było wyspać.




PGR_1

Sobota, 6 sierpnia 2022 Kategoria do 200, Kocia czytelnia, PGR_2022
Km: 173.60 Km teren: 0.00 Czas: km/h:
Pr. maks.: 0.00 Temperatura: °C HRmax: HRavg
: kcal Podjazdy: 3292m Sprzęt: Terenówka Aktywność: Jazda na rowerze
Piątek przed sobotnim startem w PGR w całości spędziliśmy w pociągach. Gdyby wszystko poszło zgodnie z planem, to w Przemyślu byśmy wysiedli o 17.03. Jednak plan dojazdu posypał się w drobny mak już w Poznaniu, w związku z atrakcjami z odwołanymi i opóźnionymi pociągami. Wielogodzinna podróż koleją przy panującym upale i niedziałającej (bądź ledwo działającej) klimatyzacji nie należała do przyjemności. Koniec końców, w Przemyślu wysiedliśmy dopiero po godzinie 21.

Zatem po ciemku już dotarliśmy do biura zawodów. Mimo później godziny, nadal trzymało gorąco, co było złym prognostykiem przed mającym się zacząć już za parę godzin maratonem. Potem jeszcze jazda po płaskim, nad Sanem, do hotelu. Tam również panował upał. Rozpakowaliśmy się, uszykowaliśmy rzeczy na start i, po wypiciu herbaty oraz szybkim prysznicu, poszliśmy spać. Wyszło 5-6 godzin snu. To oczywiście za mało, ale wobec późnego przyjazdu, więcej się nie dało.

Poranek przywitał nas niestety bardzo ciepły. Zjedliśmy smaczne, hotelowe śniadanie i ruszyliśmy w drogę na start. A tam czekał już wesoły tłumek nam podobnych ludzi, gotowych by zmierzyć się z mocno górską trasą o długości 540 km i nawierzchni typu gravel. Wystartowaliśmy o 7.20. Już pierwszy asfaltowy podjazd, który był długi i stromy, kazał mi się zacząć zastanawiać nad moją aktualną formą fizyczną. Kiedy poczułam, że lepiej będzie mi iść, niż jechać, wiedziałam już, że raczej jest średnio. Na górze czekał na mnie uśmiechnięty Krzysztof. Teren, który się niedługo pojawił, wymagał na początku pewnego przestawienia się i większej czujności. Na zjazdach trochę obaw wywoływały luźne, drobne kamienie, jednak dość szybko oswoiłam się z tego typu nawierzchnią. Tego dnia pojawił się też pierwszy bród. Przejechałam wodną przeszkodę bez problemu, gdyż nie było głęboko, a dno twarde i równe tylko ułatwiło zadanie.

Niestety we znaki zaczął dawać się upał. Piękna, słoneczna pogoda w środku lata w górach to z jednej strony gwarancja wspaniałych widoków, z drugiej konieczność zmagania się z wysoką temperaturą. Wysiłek związany z kolejnymi podjazdami w tej wysokiej temperaturze sprawił, że dość mocno rozbolała mnie głowa. Mimo, że piłam dużo i często, ból nie przeszedł aż do wieczora.



Sklepów, zgodnie z przewidywaniami, nie było zbyt wielu, jednak byliśmy na to w pełni przygotowani i nie stanowiło to niespodzianki. Jechaliśmy sobie wśród pięknych widoków, wyczerpujących podjazdów i zjazdów wymagających koncentracji. Krzyś nieco szybciej, ja nieco wolniej, jednak zawsze w bliskiej odległości. Raz po raz mijali nas inni uczestnicy, gdyż (co nie było dla mnie żadnym zaskoczeniem) ludzie po prostu umieli jeździć w terenie, a w szczególności zjeżdżać – szybko i bez cienia strachu. Ja niestety nie umiem i nawet jeśli pod górę wjeżdżałam w dobrym tempie, to zjazdy robiłam beznadziejnie powoli lub nawet z buta.







Tego dnia jedną z największych atrakcji była… kupa niedźwiedzia. Ktoś z naszych ponoć nawet w tej okolicy widział niedźwiedzia. Wszystko to działo się późnym popołudniem. Gdy już się ściemniało, nadal jechaliśmy, w końcu zrobiło się zupełnie ciemno. Byliśmy akurat w środku lasu, raz po raz używaliśmy gwizdków, gdyż był to rejon, gdzie można było spotkać niedźwiedzia. Tak więc jadąc gwizdaliśmy na wszystko, co może kryć się w ciemnej, nocnej, leśnej gęstwinie. No i wtedy Krzysztof powiedział, że złapał kapcia. A to pech! Akurat w środku takiego lasu. Nie było zbyt fajnie tak stać i usuwać defekt. W międzyczasie minęły nas ze 4 osoby. Kiedy w końcu mogliśmy jechać dalej, czekało nas jeszcze trochę tego lasu i potem już wyjazd na szosę. Zgodnie z moją rozpiską powinna w pobliżu być stacja kolejowa z niezłą infrastrukturą towarzyszącą. W rzeczywistości okazało się, że jest to teren prywatny i zamknięty. Jeden z naszych chyba też chciał tu spać i w akcie desperacji rozbił hamak między drzewami przed zamkniętą bramą. Pośród wiatru i mżawki wróciliśmy na skrzyżowanie. Zupełnie nie mieliśmy ochoty nadkładać kilometrów i szukać noclegu w Cisnej, która była około 6 km dalej. Na skrzyżowaniu była dość duża wiata, chyba pusta…. A jednak nie. Spało tu 2 z PGRu, jeden na stole, drugi na ławce. Miejsca jeszcze trochę było, ale już niestety tylko na ziemi. Noc była z tych średnich. Wiata wyeksponowana na wiatr i zacinającą lekko drobniuteńką mżawkę. Obróciłam się plecami do tych warunków i owinęłam mocniej śpiworem. Spałam jednak bardzo słabo.

kategorie bloga

Moje rowery

Hardtail 78409 km
Przełajówka 51438 km
Terenówka 26133 km
Kolarzówka 50552 km

szukaj

archiwum